Czy ROMEO MUSIAŁ UMRZEĆ? Film Andrzeja Bartkowiaka kończy 20 lat
Nostalgia ma to do siebie, że przefiltrowuje przeszłość, zostawiając same pozytywne wrażenia, nawet jeśli jesteśmy świadomi pewnych niedoskonałości. Dlatego gdy w zeszłym tygodniu zobaczyłem wywiad z Jetem Li z okazji premiery Mulan, gdzie jedno z pytań dotyczyło Romeo musi umrzeć, od razu postanowiłem powtórzyć sobie ten tytuł, mimo że nigdy za nim nie przepadałem. Film, kończący w tym roku 20 lat, wyreżyserował Andrzej Bartkowiak, wówczas znakomity autor zdjęć, który w latach 80. i na początku następnej dekady był znany przede wszystkim ze współpracy z Sidneyem Lumetem, chociażby przy Księciu wielkiego miasta czy też Werdykcie. Jednak to przebojowe zdjęcia do Speed: niebezpiecznej prędkości uczyniły z niego gorące nazwisko w Hollywood – cała druga połowa lat 90. obfitowała w jego filmografii w duże, efektowne produkcje (Gatunek, Góra Dantego, Adwokat diabła, Zabójcza broń 4). Podejrzewam, że już na planie ostatniego z tych filmów producent Joel Silver odnalazł w Bartkowiaku człowieka, któremu warto powierzyć reżyserię Romeo musi umrzeć.
Tytuł sugeruje powinowactwo ze sztuką Szekspira, ale poza dwiema rodzinami, które toczą ze sobą wojnę (powiedzmy) i dziećmi ich przywódców, które połączyła miłość (tak jakby), fabularnie niewiele więcej znajdziemy w tym Romeo wspólnego z oryginałem. Zamiast tego mamy czarnych gangsterów i chińską mafię – ci pierwsi są tak krzykliwi i przerysowani, jakby urwali się z raperskich teledysków, ci drudzy preferują drogie garnitury oraz bardziej kulturalne podejście do szemranych interesów. Przez długi czas obie familie żyją we względnej zgodzie, do momentu gdy ginie syn chińskiego przywódcy. Wkrótce do Stanów przyjeżdża brat zabitego, aby zemścić się na winnych.
Podobne wpisy
Jet Li, który dopiero co bił Riggsa i Murtaugha we wspomnianej czwartej Zabójczej broni, tutaj gra już główną, pozytywną rolę (swoją pierwszą w Ameryce), ale jeśli ktoś liczy, że chińska strona konfliktu dostanie tyle samo czasu ekranowego, co czarnoskóra, ten się przeliczy. Powiedzmy sobie wprost – film Bartkowiaka to takie milenijne blaxploitation, uzupełnione o wschodnie wpływy. Obsada jest w większości czarna, na soundtrack składają się w całości utwory rapowe i R&B, a reżyser, doskonale odnajdując się w tych klimatach, nie pozostawia złudzeń, komu mamy kibicować. Jest to kino zaskakująco jednostronne, a piszę „zaskakująco”, gdyż scenariusz Erica Bernta i Johna Jarrella według pomysłu Mitchella Kapnera przynajmniej próbuje równomiernie rozliczyć wszystkie postaci.
Intryga w Romeo musi umrzeć jest z jednej strony prosta jak ołówek, z drugiej – jak na kino akcji – mało sensacyjna. W ogólnym rozrachunku zasadza się na próbie sprzedania działek wokół nabrzeża przez szefów obu rodzin, dzięki czemu obaj mają zarobić ładny kawałek pieniądza. Porywające to nie jest, zwłaszcza, że ich cele pokrywają się i w żaden sposób nie kolidują ze sobą. Jeśli zatem nie o cel idzie, musi chodzić o środki, gdyż ten pierwszy nie zawsze uświęca te drugie. I rzeczywiście tak jest. Dzieci płacą zatem za winy ojców, bo ci są gangsterami i załatwiają swoje sprawy po gangstersku. A nawet jeśli któremuś z nich przyświecają dobre intencje, jego ludzie niekoniecznie będą podzielać punkt widzenia szefa. Tym samym kwestie honoru, lojalności oraz więzów krwi, które mogą nie być tak silne jak więzy interesów (lub uczuć), zajmują kluczowe miejsce w opowieści, i nie tak im daleko do poruszanych przez Szekspira tematów.
W centrum tego wszystkiego chiński Romeo oraz jego czarna Julia, czyli Jet i Aaliyah, a raczej Han i Trish. On – były policjant, który ucieka z więzienia, aby odnaleźć zabójców brata. Ona – sympatyczna właścicielka sklepu muzycznego, trzymająca się z dala od interesów ojca. Spotykają się, zanim jeszcze poznają swoje prawdziwe tożsamości, ale od razu coś tam między nimi iskrzy. Nie wiem, czy casting ten można uznać za udany, bo choć między debiutującą na dużym ekranie ówczesną gwiazdą muzyki R&B oraz rozpoczynającym swoją amerykańską karierę gwiazdorem kina akcji czuć chemię, a oboje bardzo dobrze odnajdują się w swoich rolach, rzekomy romans wcale nie wisi w powietrzu. Sam film (poza tytułem) nie daje powodów, aby uwierzyć w taką relację. Jest flirt i jakieś tam partnerstwo, ale o żadnej miłości nie ma mowy. Pocałunek, który miał się pojawić w ostatniej scenie, został wycięty, gdyż uznano, że nie pasuje do cierpkiego w wymowie finału. Według mnie po prostu nie pasował do tych bohaterów.