search
REKLAMA
Ranking

BLOCKBUSTERY Z DUSZĄ. Dziesięć najciekawszych przykładów

Przemysław Brudzyński

12 listopada 2017

REKLAMA

Matrix (rodzeństwo Wachowskich, 1999)

Wiele powiedziane i napisane zostało na temat tego, czy – i w jakim stopniu – Matrix jest filmem oryginalnym. Dziś, z perspektywy czasu, dość jasne wydaje się, że utworowi Wachowskich bliżej do zręcznego, pomysłowego kulturowego „recyklingu” niż kompletnie unikatowego dzieła. Idee, których dotyka, były przecież obecne w sztuce cyberpunkowej od lat, sami twórcy zaś przyznawali się do silnych inspiracji klasyką prozy science fiction. Pojawiają się też aluzje bezpośrednie – choćby do Alicji w Krainie Czarów Jonathana Carolla czy dzieła francuskiego filozofa Jeana Baudrillarda Symulakry i symulacja. Świat przedstawiony zaś nosi wyraźne ślady inspiracji obrazami takimi, jak choćby Łowca androidów czy Dziwne dni. Wszystkie te utyskiwania znikają jednak wraz z rozpoczęciem seansu filmu. Matrix to bowiem dzieło zarówno angażujące emocjonalnie, jak i stanowiące dobry przykład na to, że kino rozrywkowe również może mieć coś ważnego i inteligentnego do powiedzenia. Wizjonerstwo formalne (rewolucyjne użycie efektów specjalnych, ale także doskonałe operowanie kolorem), swoboda i polot w godzeniu ze sobą różnych stylistycznych tendencji i naprawdę dobre aktorstwo, z rewelacyjną rolą Hugo Weavinga, to tylko niektóre z jego zalet. Zapierające dech w piersiach sekwencje akcji wyniosły utwór na komercyjne szczyty, jednak jego prawdziwa siła tkwi w błyskotliwości refleksji na temat zagrożeń nowoczesnej cywilizacji i autodestrukcyjnej natury człowieka (nawet jeśli nie są one zupełnie nowe). Choćby dlatego warto dać Matrixowi szansę; no i rzecz jasna, by usłyszeć z ust agenta Smitha jakże rozbrajające w swej szczerości, ale i boleśnie trafne odkrycie, iż blisko nam, ludziom, do szkodliwych dla własnej planety wirusów – i że wcale nie jesteśmy ssakami.

Braveheart: Waleczne serce (Mel Gibson, 1995)

Wielce ryzykownym pomysłem byłoby poznawanie historii średniowiecznej Szkocji z filmu Mela Gibsona. Braveheart jest tak daleko prawdy historycznej, jak tylko może być, lecz nawet przy najszczerszych chęciach nie miałbym serca go za to krytykować. Być może to polot storytellingu Gibsona, być może doskonały Patrick McGoohan w roli despotycznego angielskiego króla, a może bezwstydna szczerość, z jaką twórca Pasji kreuje ów całkowicie fikcyjny, lecz angażujący widza świat, podbarwiając jego mrok i surowość niewymuszonym, swojskim humorem. Ma pełną świadomość tego, że nie powołuje do życia postaci z kronik, lecz bohatera na poły mitycznego, że nie odtwarza realistycznie historii – lecz na nowo kreuje legendę. Średniowiecze  z jego filmu nie ma wiele wspólnego z podręcznikowymi faktami, lecz zaskakująco trafnie oddaje to, jak wyobrażamy sobie realia tych czasów – obraz Gibsona ocieka brudem i krwią, jest ponury, dziki i nieokiełznany, hołdując przy tym emocjonalnej prostocie i czystości oraz najbardziej podstawowym wartościom. Sekwencja wybuchu antyangielskiego powstania zaś to bez żadnych wątpliwości jedna z najbardziej nawiedzonych i przepełnionych wściekłością scen zemsty we współczesnym kinie.

Gladiator (Ridley Scott, 2000)

Gladiator Ridleya Scotta dobitnie ilustruje oczywistą prawdę o spektakularnych przedsięwzięciach kostiumowych Hollywood, które zazwyczaj, traktując bazę faktograficzną przedstawianych wydarzeń z wielkim dystansem, mistrzowsko opowiadają proste, acz uniwersalne i głęboko angażujące historie. Starożytny Rzym z tego filmu jest bardzo umowny, jednak emocje, które wyzwala, i konflikty, które przedstawia, prawdziwe i ponadczasowe. Scenariusz Davida Franzoniego umiejętnie wplątuje głównego bohatera w kolejne dramatyczne sytuacje i niemożliwe do dokonania wybory, których charakter ma swe korzenie jeszcze w antycznym teatrze; wraz z całą gamą intrygujących postaci tła, misterna konstrukcja opowieści o jego losach udanie przysłania historiograficzne lapsusy dzieła. Przy okazji zaobserwować możemy, jak bardzo tego typu filmy bazują na dobrych rolach drugoplanowych. Weterani nie tylko ekranów kin, ale też scen teatralnych – Derek Jacobi, Oliver Reed czy Richard Harris wynoszą błyskotliwie napisane dialogi na jeszcze wyższy poziom. Równie udana jest część zdominowana przez amoralnego cesarza Commodusa (bardzo dobry Joaquin Phoenix) i jego dalekie od politycznej poprawności relacje z siostrą Lucillą (być może najlepsza rola w karierze Connie Nielsen). Dodając do tego przeważnie bardzo udaną stronę techniczną (choć nieco sztuczny zewnętrzny wygląd Koloseum budził uzasadnione kontrowersje), niezawodną w takich wypadkach muzykę Hansa Zimmera i sporą dawkę liryzmu, jaki niezbędny jest w tego typu dziełach, otrzymamy pełnokrwistą hollywoodzką produkcję w starym, szlachetnym stylu, przy której zapomnieć można choć na chwilę, że to, co oglądamy, nie jest rzetelną wizją historii, lecz w każdym calu tworem wyobraźni autorów.

Ostatni samuraj (Edward Zwick, 2003)

Ostatni samuraj to stosunkowo skromny blockbuster. Owszem, jako produkcja zrealizowana z niemałym rozmachem w naturalny sposób przynależy do tej grupy filmów. Ani jednak pod względem popularności, wpływu na popkulturę, ani zdobytych nagród filmowych czy nawet zarobków nie może się równać ze wspomnianym wcześniej Matrixem czy choćby kolejną pozycją w zestawieniu. Trudno stwierdzić jednoznacznie, dlaczego. Być może, mimo dużej ilości akcji, scen walki, świetnie zaaranżowanych sekwencji bitewnych film okazał się jednak zbyt oszczędny, za mało efekciarski i spektakularny, zbyt… wyciszony, by stać się wielkim filmowym wydarzeniem i kamieniem milowym kina rozrywkowego. Zaskakujące, ale właśnie takie wrażenie ma się po końcu seansu filmu Zwicka – w pamięci pozostaje obraz odciętej od świata samurajskiej wioski i spokoju w niej panującego, pozostają zupełnie intrygujące dialogi oraz piękna Koyuki w roli skrywającej głębokie emocje siostry przywódcy samurajskiego powstania, Katsumoto. Być może część publiczności zaskoczyła i zniechęciła jawnie antyzachodnia wymowa filmu i jego jednoznaczne opowiedzenie się po stronie ginącej społeczności, wciąż hołdującej tradycyjnym, zapomnianym wartościom harmonii, honoru, szacunku i męstwa?  Tak czy inaczej Ostatni samuraj zaskakująco często wymyka się standardom kina typowo rozrywkowego, na co najlepszy dowód stanowi postać Katsumoto (w rewelacyjnej kreacji Kena Watanabe) – prawdziwego bohatera filmu Zwicka.

Avatar

Przemysław Brudzyński

REKLAMA