BLADE: WIECZNY ŁOWCA. Komiksowy techno horror na koniec stulecia
Długo zastanawiałem się, o jakim filmie napisać z okazji setnego tekstu w cyklu „Od szeptu w krzyk”. Myślałem o żelaznej klasyce horroru, sięgającej kina niemego (Upiór w operze z Lonem Chaneyem prawie wygrał), oraz o nieco nowszych arcydziełach kina grozy, na czele ze Świtem żywych trupów Romera lub o jednym z mniej znanych, ale moich ulubionych tytułów, na przykład francuskim dreszczowcu Oni bądź włoskim egzystencjalnym zombie romansie Dellamorte Dellamore. Na wszystko to przyjdzie czas, a tymczasem pierwszą setkę zamknie film prawdziwie kultowy, niekoniecznie kojarzony z horrorem, choć przecież już od pierwszych scen pełen wygłodniałych wampirów i krwi, która tryska nawet z sufitu.
Blade’a: wiecznego łowcę Stephena Norringtona z 1998 roku otwiera jednak wcale nie słynna sekwencja klubowej imprezy (która najpierw zaskakuje nas tym, że niemal wszyscy bawiący się na niej są wampirami, aby po chwili przeistoczyć się w niezwykle efektowną ich rzeź), a widok rannej w szyję ciężarnej kobiety. Jest rok 1967, a ugryziona pani, zanim umrze, urodzi dziecko, przyszłego pogromcę krwiopijców. Moment ten zostanie przywołany w filmie jeszcze parokrotnie, jako odwołanie do człowieczej natury głównego bohatera, w którego żyłach płynie zarówno krew ludzka, jak i wampirza. Podobnie jest z tą wywodzącą się z komiksów Marvela teledyskową hybrydą horroru i akcji. Połączenie gatunków, które zazwyczaj nie idą ze sobą w parze, dało nam wspaniałego bohatera i jeden z najbardziej energetycznych filmów końca wieku, równocześnie będący zapowiedzią tego, co w kinie dopiero nadejdzie.
A przecież nie od razu było wiadomo, że Blade osiągnie sukces. Właściwie wszystkie znaki na niebie i ziemi sugerowały coś zupełnie innego. Do dziś pamiętam, jak miesięcznik „Cinema” opublikował listę nadchodzących premier, równocześnie oceniając potencjalny sukces, i przyznał Blade’owi kciuk w dół. Kiedy nawet „Cinema” cię nie chce, musi być źle.
Podobne wpisy
Na komiksowe filmy nikt wówczas nie chodził (a był ich cały wysyp – w ciągu zaledwie trzech lat mieliśmy Sędziego Dredda, Fantoma, Żyletę, Tank Girl, Spawna i Stalowego rycerza), natomiast bardzo złe przyjęcie powstałego rok wcześniej Batmana i Robina skutecznie zniechęciło Hollywood do dużych inwestycji w ekranizacje obrazkowych historii. Również jasno świecąca na początku dekady gwiazda Wesleya Snipesa zaczęła przygasać, kiedy kilka z jego ostatnich filmów (Pociąg z forsą, Fan, Morderstwo w Białym Domu, a nawet kontynuacja Ściganego – Wydział pościgowy) zaliczyło klapy. Co zaś się tyczy wampirów na ekranie – ówczesna widownia bardziej zainteresowana była slasherową zabawą Wesa Cravena w Krzyku, a nawet gdy krwiopijcy pojawiali się w kinie, to w wersji parodystycznej (Dracula – wampiry bez zębów Mela Brooksa) lub postmodernistycznej (Od zmierzchu do świtu Roberta Rodrigueza). Fakt, Buffy – postrach wampirów cieszyła się wówczas sporą popularnością, ale był to w pierwszej kolejności serial młodzieżowy, który dopiero w dalszych sezonach przeistoczył się w coś dużo ciekawszego i mroczniejszego.
Trudno zatem stwierdzić, czy ktokolwiek czekał na Blade’a, może poza ludźmi, którzy go zrealizowali. Tymczasem już pierwsze 15 minut filmu dało wszystkim widzom do zrozumienia, że mają do czynienia z czymś więcej niż kolejną nieudaną ekranizacją komiksową lub jeszcze jednym niepoważnym horrorem o wampirach. Począwszy od momentu, gdy napalony młodzian wchodzi z byłą gwiazdą filmów porno, Traci Lords, do klubu, w którym rozbrzmiewają techno dźwięki remixu „Confusion” zespołu New Order, z przeciwpożarowych spryskiwaczy wystrzeliwuje deszcz krwi, a bawiący się imprezowicze pokazują ostre ząbki, wiadomym było, że dzieło Norringtona chce pokazać krwiopijców z zupełniej nowej strony. Kiedy chwilę później na parkiecie pojawia się Blade i zaczyna swój taniec śmierci z wampirami (a Snipes walczy tak, jakby faktycznie tańczył – oglądanie go w boju to czysta przyjemność), groza ustępuje miejsca ekscytacji. Kinetyczność tej oraz następnych scen akcji, wraz z tętniącą życiem muzyką, teledyskowym montażem oraz zdjęciami Theo van de Sande’a, które są nie mniej dynamiczne niż główny bohater, nawet dziś, po 22 latach od premiery, wprawia w zachwyt.