BLADE RUNNER 2049 – arcydzieło cyberpunka. Jak to jest być człowiekiem?
Przełożona K nie ma wątpliwości co do konieczności zachowania informacji o nieznanej córce lub synu robota w tajemnicy. „Świat jest zbudowany na murze. Mur dzieli gatunki. Powiedz którejś ze stron, że nie ma muru, a sprowadzisz na nas wojnę. Albo rzeź”. To otwiera pole do interpretacji filmu jako komentarza społecznego na temat rasizmu – nie jest to zresztą jedyna przesłanka ku takiemu odczytowi. Wystarczy spojrzeć na sposób, w jaki łowcę androidów traktuje się w siedzibie firmy, oraz trudne do przeoczenia napisy na drzwiach jego mieszkania. Podziały rasowe, które być może w tym świecie zniknęły z polityki międzyludzkiej, zostały z pewnością przeniesione na grunt obcowania z replikantami. Możemy tu znaleźć sugestię tego, że niezależnie od naszej kondycji jako społeczeństwa zawsze wynajdziemy sobie konflikt. W słowach szefowej jasno wybrzmiewa zresztą przekaz, że istnienie przeciwstawnych stronnictw stanowi fundament zachowania pokoju.
To nie jedyny komentarz społeczny obecny w dziele Villeneuve’a. Swego czasu małą burzę w środowisku krytyki filmowej wywołało oskarżenie Blade Runnera 2049 o mizoginizm. Taką tezę znajdziemy w recenzjach Charlotte Gush i Anny Smith, a także u Tima Hayesa. Nie żeby nie było ku temu podstaw – przypomnijmy, że jedna kobieca bohaterka jest prostytutką, druga pracującą dla zaślepionego ambicją magnata morderczynią, trzecia uosabia wizję usłużnej gospodyni domowej, a czwarta pomimo wysokiego stanowiska ginie w okrutny sposób. W odpowiedzi na zarzuty reżyser wyjaśnił, że toksyczna męskość jest częścią świata przedstawionego i bez względu na własną wrażliwość musiał go tak ukazać. Za takim usprawiedliwieniem przemawia widoczna w filmie, atakująca nasze oczy agresywnymi neonowymi billboardami pornografizacja popkultury. A zanim uznamy, że to jednak krok za daleko – pragnę zwrócić uwagę choćby na co poniektóre teledyski współczesnych wykonawców muzyki rozrywkowej.
Skoro już wspomnieliśmy o usłużnej gospodyni domowej – tę odgrywa Joi (Ana de Armas), program mający za zadanie pełnić funkcję towarzyszki życiowej. Fakt, że imituje ona stereotypową strażniczkę ogniska domowego, postrzegam jako odzwierciedlenie wewnętrznych pragnień oficera K. Czy to znaczy, że jest on mizoginem? Nie to mam na myśli – po prostu jest androidem pragnącym zostać człowiekiem. Zadaniem Joi jest w tym przypadku dostosowanie się do jego wyobrażeń idealnego pożycia małżeńskiego – a że nie ma wzorców rodzinnych, z których mógłby czerpać, oczywistym staje się, że będzie powielał wizję ugruntowaną w ludzkiej kulturze. Wizję kobiety podającej mężczyźnie posiłek po powrocie z pracy. Naturalnie próby „uczłowieczenia się” protagonisty tylko przybiorą na sile, gdy znajdzie kluczowy dla śledztwa dowód.
W pierwszym filmie replikanci byli pozbawieni wspomnień – stanowili swoiste tabula rasa. Na przestrzeni 40 lat to się zmieniło: w głowach androidów Wallace’a (granego przez Jareda Leto genialnego wynalazcy, którego korporacja przejęła status dr Tyrella) rozbrzmiewają echa przeszłości, dla nich samych stanowiące okrutny żart twórcy. Opowieść z dzieciństwa o schowanej w piwnicy figurce jest dla K jedynie anegdotą – przynajmniej do czasu, gdy okazuje się, że zamiast ze sfabrykowaną iluzją ma do czynienia z rzeczywistym wspomnieniem. Po poznaniu tej tajemnicy po raz pierwszy nie udaje mu się przejść testu replikanta. Zostaje wycofany ze służby i ma oczekiwać nadejścia służb porządkowych (zapewne w celu przyspieszonego przejścia na emeryturę). Oficer K przekonany o tym, że nie jest ani człowiekiem, ani robotem – stanowi nowe ogniwo ewolucji – tym razem nie zamierza podporządkowywać się rozkazom i wyrusza na poszukiwanie Ricka Deckarda.
Na fenomenalnie zrealizowanej i sfilmowanej, skąpanej w intensywnym pomarańczu pustyni Las Vegas rozwiąże się wiele kwestii filmu: Joi zostanie dosłownie zmiażdżona, Deckard przejęty przez korporację Wallace’a, a uratowany przez stronnictwo rebeliantów oficer K pozna prawdę o swojej roli. Na razie skupmy się jednak na tym drugim wydarzeniu, gdyż cementuje ono inny ważny temat filmu. Wspomnianego magnata napędza obsesja na punkcie dorobku dr Tyrella, stąd posłuszna mu androidka od początku przygląda się śledztwu K. Choć wynalazca stworzył maszyny ewidentnie lepsze w praktycznym zastosowaniu od swojego poprzednika, to wciąż ponosi klęskę, jeśli chodzi o zdolność prokreacyjną. Największa porażka spotyka go zaś wtedy, gdy przekonany, że jednak udało mu się idealnie odtworzyć Rachael (odmłodzona w stopniu do złudzenia przypominającym siebie sprzed lat Sean Young), w istocie popełnia błąd – Deckard zauważa, że ma inne oczy. Pogrążony w szaleństwie Wallace stanowi więc jednocześnie postać największego ekranowego mizogina, jak i swego rodzaju spostrzeżenie co do natury najbardziej toksycznych przedstawicieli męskiej społeczności. Nie da się bowiem ukryć, że postrzega postaci kobiece przede wszystkim jako inkubatory, a w swoich dążeniach pragnie stworzyć istoty zdolne do sztucznego przedłużenia życia.