BLACK DYNAMITE. Zemsta w rytmie funk
Black Dynamite – ze srogim wąsem, pokaźnym afro i czarnym płaszczem narzuconym na golf – to archetypowy twardziel. Ten facet nie tylko zna ulicę; on jest ulicą. Chodzi tak dziarsko, jakby funk i soul bujały go od środka. Kiedy wystosuje one-liner, to taki, jakby młot kowalski uderzył w szybę. Nasz bohater to także kochanek doskonały. Poznajemy go podczas uprzyjemniania życia trzem partnerkom, podczas gdy dwie pozostałe śpią już snem wyczerpanych. Dynamite ciągle strzela – kiedy mówi, myśli, uprawia seks… czy faktycznie wyciąga spluwę.
Dynamite to były agent C.I.A., weteran wojny wietnamskiej, mistrz sztuk walki i seksualne działo wielkiego zasięgu. Swoją gadką wyciska soki z każdej kobiety. Mężczyźni chcą być jak on. Mafia drży na myśl o jego gniewie. Zwłaszcza teraz, kiedy zginął brat naszego bohatera, a wszystko wskazuje na to, że był on zamieszany w brudne interesy.
Przejdźmy szybko przez nomenklaturę fachową, bo potem już tylko zabawa. Kino eksploatacji oznacza nurt niskobudżetowych, często szokujących filmów, w których seks, przemoc i ciemne strony życia są celebrowane i stają się główną atrakcją. Odnogą tego nurtu jest blaxploitation – „ostre” obrazy kręcone przez czarnych dla czarnych w latach 70. Afroamerykańska publiczność chciała oglądać na ekranie twarde i czarne postaci przemierzające Harlem lub inne miejskie punkty w takt „czarnej” muzyki. Czasami byli to bohaterowie umoczeni w brudne interesy, czasami obrońcy sprawiedliwości w typie Clinta Eastwooda. Nurt ten wydał około 200 tytułów i do dziś inspiruje (vide: Jackie Brown Tarantino z ikoniczną dla gatunku Pam Grier).
Ta komedia z 2009 roku szybko i sprawnie rzuca nas na matę, a właściwie robi to jej bohater, grany ze zdrową przesadą przez Michaela Jaia White’a. Aktor wstrzelił się w parodystyczną konwencję idealnie, bombardując widza – intensywnie, ale nie do znudzenia – srogą testosteronową energią. Ale o naszą frajdę zadbali też pozostali twórcy filmu. Na poziomie technicznym wszystko gra i buczy. Jest to jedno wielkie retro, które kupuję całym sobą. Film wręcz krzyczy, że odnosi się do innej epoki, i jest w swej ostentacji zdecydowanie uroczy. Dzielony ekran, teledyskowe chwyty dynamizujące akcję, odpowiednia scenografia i kostiumy (choćby gangsterzy w futrach i z laseczkami w upierścienionych dłoniach) – to wszystko jest tu, bo być powinno. Zwróćmy też uwagę na grube ziarno zdjęć, nerwowe, niedzisiejsze ruchy kamery i naprawdę solidną ścieżkę dźwiękową. Ta ostatnia przenosi nas w oldskulowy świat obrazów w typie Shafta i nie bez powodu została wydana na płycie.
Historia zawiera odpowiednią dawkę ironicznie podkręconego patosu. Dowiemy się, jak bardzo dramatyczne i ciężkie jest życie ulicy, dostaniemy sporą dozę problemów społecznych (choćby uzależnione od heroiny dzieci w sierocińcu); w tle oczywiście gangsterzy, podejrzane speluny, burdele i miasto toczone rakiem rozpadu. Biali pojawiają się rzadko i zazwyczaj w tle – odwrotność sytuacji, jaka panowała w głównonurtowym kinie lat 70.
Z radością przyjmijcie ostentacyjne „niedoróbki”: zwisający mikrofon czy wielce niedoskonałe sceny kraks i wybuchów. Black Dynamite nie jest filmem za wielkie pieniądze. Ale to kino inteligentnie nawiązujące do blaxploitation, smakowicie szafujące niedoskonałościami, kreujące przekonującą i spójną wizję. Bo nawet kiedy na ekranie pojawi się okrutny Azjata, mistrz sztuk walki z potężnymi brwiami, uznamy go za immanentną część tej radośnie odjechanej historii. Nie poczujemy, że jest „za bardzo” ani w momencie, kiedy śledztwo zaprowadzi naszego bohatera do Białego Domu, ani wtedy, gdy przeprowadzi on na naszych oczach najbardziej absurdalną scenę wnioskowania, jaką widziało kino.
Ten film to naprawdę udana zabawa. Twórcy mieli świadomość, że sam klimat retro to za mało. I słusznie – ostatnio wynudziłem się choćby na Father’s Day od Tromy, który nawiązywał do eksploatacji, ale poza chropawym klimatem nie miał do zaoferowania właściwie nic. Jeśli idzie o ostatnie stylizacje na groszowe gatunki, nie rusza mnie też średnio energetyczna Maczeta czy fetyszystyczny i przyciężkawy Grindhouse: Death Proof. Twórcy Black Dynamite zadbali o całkiem pomysłowy scenariusz, który uwypukla i wyśmiewa wszelkie stereotypy blaxploitation, wywołując u widza salwy śmiechu. Znajomość wspomnianego gatunku nie jest wymagana, ale przed seansem proponuję jednak obejrzeć któreś z jego flagowych dzieł (np. Black Belt Jones).
Black Dynamite jest bezpretensjonalny i konsekwentny. Pojawią się i nagość, i „fucki”, i kpina z każdej rasy i z samego świata macho. Doceniam też bardzo udaną kreację jednej z postaci historycznych… Akcja obrazu toczy się wartko, a moim finalnym uczuciem był – coraz rzadziej odczuwany – głód sequela. Jeden raz to stanowczo zbyt mało. Teraz chcę więcej: mocniej, szybciej i jeszcze bardziej na czarno. Na razie zadowolić możemy się dwusezonową animacją od Adult Swim, ale liczę, że Dynamite jeszcze nie raz rozsadzi sobą duży ekran.