search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

BE LIKE A FEMINIST? To nie takie oczywiste! Feminizm w kinie nie do końca serio

Karolina Dzieniszewska

30 sierpnia 2017

REKLAMA

8 kobiet

Za sprawą dziwnej polityki dystrybucyjnej François Ozon ostatnio święci triumfy na kinowych afiszach, więc nie można go pominąć, zwłaszcza że 8 kobiet to film tak cudownie kuriozalny, jak rzadko się zdarza. Diament w popiele bądź, jeśli wierzyć użytkownikom Filmwebu, supergniot i dom wariatów. Ozon sięga po sztukę teatralną Roberta Thomasa, by uczynić z niej punkt wyjścia dla swojej wariacji o kinie kryminalnym i  musicalu. Tytułowe osiem kobiet zamkniętych w domu na odludziu, w środku zimy, i tajemnica zbrodni: ginie mąż-zięć-szwagier-brat-kochanek-właściciel-ojciec-ojczym, a każda z nich ma alibi i swoje sekrety. Każda z nich jest również podejrzana, czemu Ozon daje upust, angażując najważniejsze nazwiska francuskiej kinematografii. Aktorskie szarże zmieniają się w wielopoziomowy poemat o różnych obliczach kobiecości – pozostawiając na marginesie to odwieczne pytanie „kto zabił?”, żadna z nich nie jest tak de facto niewinna. Ozon swoim filmem zdaje się uśmiechać porozumiewawczo do widza, jakby chciał powiedzieć, że prędzej czy później kobiety wykończą każdego mężczyznę… ale to tylko pozorne zgrywanie się. Znacznie ciekawsze jest spojrzenie prosto w oczy kobiecości rozumianej jako zbiór często wykluczających się cech, które doprowadzają do małych, intymnych dramatów. Nie należy pomylić 8 kobiet ze złym filmem – raczej potencjalnemu widzowi zaleca się wczuwanie w konwencję, bo taka dawka emocjonalnych splotów akcji może zaskoczyć (zwłaszcza kiedy niespodziewanie ktoś zaczyna śpiewać).

Mistress America

Główna bohaterka, Brooke, tak naprawdę jest niczym starsza siostra Frances Ha – i być może dlatego fani poprzedniego filmu Noah Baumbacha z Gretą Gerwig mogą poczuć się oszukani przez reżysera. Ile bowiem zostało z pozytywnego szaleństwa Frances, jej nieskończonej gotowości, by płynąć z nurtem życia i czerpać z każdej sytuacji garściami? Tym razem Baumbach jest znacznie bardziej surowy dla swojej kilka lat starszej bohaterki. Mieszkająca w Nowym Jorku Brooke jest niczym to miasto: zawsze w ruchu i  zawsze z kolejnym pomysłem na siebie. Tym razem jednak jest również stale obserwowana z zewnątrz, bo dziewczynie towarzyszy jej przyszła przyszywana siostra, Tracy, która daje się wciągnąć w wir tej energii. Dziewczyna dostrzega to, co wcześniej pozostawało niedopowiedziane: magiczny próg wieku lat 30 to niestety nie tylko „nowa dwudziestka”, ale pierwsze objawy kryzysu tożsamościowego. Jak mówi sama bohaterka, Brooke zaczyna „wydzielać zapach zgnilizny”, kiedy jej twórcze stwarzanie siebie cały czas na nowo powoli przeradza się w trwanie w permanentnym niezdecydowanie. Nikt wcześniej nie myślał, że Frances Ha może się w życiu po prostu nie udać, w myśl jakiegoś postromantycznego kibicowania marzycielom, jednak teraz ta pewność traci na sile. Na dodatek Baumbach w Mistress Americe używa hiperbol niebezpiecznie bliskich teatralizacji. W samej grze aktorskiej czy słownictwie kryje się już fałsz postaci, które fabularnie tak wiele ukrywają same przed sobą. Ostatecznie Brooke, która chciała być jak tytułowa superbohaterka, musi znowu wybrać inną ścieżkę.

Bridget Jones

Feministki zapewne do tej pory nie mogą odżałować, że pod wszelkimi popkulturowymi manifestami o kobiecości zawsze dopisuje się właśnie te personalia. Bądźmy jednak szczerzy: stworzyć taką postać i taką rolę to po prostu majstersztyk – Bridget jest zarazem jak mentalna siostra bliźniaczka Carrie Bradshaw i brzydsza siostra kopciuszka ze Shreka. Z wypiekami na twarzy mówi o tym, o czym milczą jej najwierniejsze fanki: począwszy od marzeń o romantycznej miłości, skończywszy na wyszczuplających majtkach, zamiłowaniu do papierosów, alkoholu, czekolady czy naiwnych komedii. Dla kilku pokoleń kobiet Bridget stała się tą, która z ekranu wykrzykiwała nie do końca zrozumiałe postulaty feminizmu tak naprawdę ograniczone do chęci kochania i bycia kochaną. Cały ambaras polegał również na tym, by utożsamiać się z nią, ale jednocześnie czuć odrobinę lepszą. Jones nigdy nic w życiu nie wychodziło tak, jak powinno. Nawet jeśli próbowała żyć według ustalonego planu i wszystko mogło się odpowiednio skończyć (czyli tak, jak kończą się bajki dla dorastających dziewczynek), to trafiła się ta feralna trzecia część, stargetowana na widzów z gracją słonia w składzie porcelany. Nawet jeśli niekiedy Bridget budziła zazdrość – bo jak o tak przeciętną, gapowatą i niezbyt ciekawą personę mogło na raz zabiegać dwóch takich facetów, no jak? – to jednocześnie dawała nadzieję całym rzeszom niezbyt pewnych siebie dziewczyn, które zaraz po seansie siadały na łóżku z dzienniczkami w rękach. Pannę Jones stworzono z całej gamy kobiecych wad oraz memów… i chyba właśnie za to była i będzie kochana.

korekta: Kornelia Farynowska

Avatar

Karolina Dzieniszewska

REKLAMA