B: THE BEGINNING. Całkiem udany thriller psychologiczny w nietypowej odsłonie
Netflix nie zwalnia tempa i zgodnie z szumnymi zapowiedziami co tydzień dostarcza swoim subskrybentom przynajmniej kilka świeżutkich produkcji oryginalnych – zaskakująco dużo miejsca w planach streamingowego giganta zajmują natomiast tytuły japońskie, w szczególności anime. Tylko w marcu do biblioteki serwisu trafią trzy seriale tego gatunku, a pierwszy z nich – B: The Beginning – wypadł całkiem nieźle. Co ważne, produkcja ta spodoba się nie tylko miłośnikom animacji z Kraju Kwitnącej Wiśni, ale i osobom, które niekoniecznie lubią tego typu stylistykę, lecz nie potrafią oprzeć się ciekawym thrillerom psychologicznym.
Jeśli wierzyć słowom Taito Okiury (szef sekcji anime w Netflixie), B: The Beginning jest jedną z aż trzydziestu produkcji tego typu, jakie w tym roku trafią do zbiorów serwisu. Biorąc pod uwagę, że poza Japonią miłośnicy tej stylistyki nie stanowią szczególnie dużego procentu populacji, zagranie to można uznać za dość ryzykowne, ale w zamian za globalną promocję gatunku Japończycy muszą odpłacić się Amerykanom – podobno mowa w tym przypadku o eksperymentach, które mają uczynić anime formatem bardziej przystępnym dla przeciętnego widza i poniekąd widać to już w B: The Beginning.
Na serial składa się dwanaście około 25-minutowych odcinków, które powoli zbliżają nas do rozstrzygnięć półostatecznych. Tytułowy B to przydomek, jaki policyjna w fikcyjnym, pozornie utopijnym wyspiarskim Królestwie Cremony nadała seryjnemu mordercy. Nieuchwytny, z chirurgiczną precyzją potrafiący rozpłatać swoje ofiary Zabójca B na miejscu zbrodni zawsze pozostawia ten sam symbol. Nie zmieniają się także cele jego ataków – oprawca lubuje się w wymierzaniu sprawiedliwości przestępcom. Gdy po kilku latach spokoju znów zaczyna mordować, do akcji wkracza były detektyw, mistrz matematycznej analizy, który niegdyś ścigał B, jednak z powodów osobistych przeniósł się do wydziału archiwalnego. Tak poznajemy Keitha Kazamę Flicka.
Reżyserią B: The Beginning zajęli się Kazuto Nakazawa (Samurai champloo, Genius Party) oraz Yoshiki Yamakawa (Hatsukoi rimitetto, Little Busters!) – pierwszy z panów to animator kilku segmentów Animatrixa oraz autor genialnej rysunkowej sekwencji z filmu Kill Bill, w której poznajemy historię O-Ren Ishii (Lucy Liu). Scenariusz jest natomiast dziełem niezbyt doświadczonego Katsuyi Ishidy, ale nie wygląda na to, by żółtodziób szczególnie wadził swoim bardziej obeznanym kolegom. Całe trio spisało się na tyle dobrze, że serial pozostawia po sobie naprawdę niezłe wrażenie.
Po bardzo mocnym początku, którego brutalne fragmenty możemy zobaczyć w zwiastunie, tempo nieco spada, a widz powoli wprowadzany jest w realia tego świata. Królestwo Cremony to nieszczególnie duże, ale mające sporo do powiedzenia na arenie międzynarodowej państwo wyspiarskie. Życie w malowniczej krainie zdaje się sielanką, jednak pod tą lukrową polewą czai się wielkie zło. Właśnie dlatego przyjdzie nam towarzyszyć specjalnej jednostce królewskich sił policji RIS, w skład której wchodzi kilkoro funkcjonariuszy o bardzo zróżnicowanej charakterystyce – niestety twórcy nie kwapią się, by mocniej zarysować ich życiorysy, jedynie Lily – najmłodsza, dość nieokrzesana i uparta, zdecydowanie najbliższa typowym postaciom z anime funkcjonariuszka – otrzymuje nieco więcej czasu na ekranie, ale wynika to przede wszystkim z jej istotnej dla fabuły roli. Wszyscy stanowią jednak tylko tło dla dwójki głównych bohaterów – Keitha i Zabójcy B.
Na szczęście bardzo szybko do historii wplatane są kolejne elementy, dzięki którym prowadzone w pierwszych 3–4 odcinkach dochodzenia w stylu CSI schodzą na dalszy plan – B: The Beginning nie jest bowiem kryminałem o zwykłym przestępcy, a raczej wielowymiarowym tytułem poruszającym tematykę wiary (bardziej mitologicznej niż religijnej), władzy (zwłaszcza tej zakulisowej) i manipulacji oraz wartości ludzkiego życia.
Pastelowe barwy bardzo szybko ustępują tu wszelkim odcieniom mroku oraz krwistej czerwieni, a rozwój wydarzeń co rusz zaskakuje widza nagłymi zwrotami akcji, zupełnie wywracającymi do góry nogami wszelkie nasze dotychczasowe przypuszczenia na temat kryjących się w cieniu przeciwników. Im więcej się dowiadujemy, tym bardziej atmosfera się zagęszcza, sprowadzając rozgrywkę między dobrymi a złymi do poziomu rasowego thrillera psychologicznego. To jednak ma swoje mankamenty – osoby, które nie przepadają za mozolnie budowanym napięciem i powolnym lawirowaniem pomiędzy wielowątkowymi opowieściami, prowadzącymi do ostatecznych rozstrzygnięć, mogą poczuć się po prostu znudzone. Nie jest to też typowe dla anime.
Podobne wpisy
Właśnie dlatego największym problemem B: The Beginning zdaje się fakt, że ten wyglądający na anime serial… raczej nie jest propozycją skierowaną do fanów gatunku. Oczywiście nie oznacza to, że historia Keitha Flicka nie przypadnie do gustu miłośnikom animacji z Kraju Kwitnącej Wiśni – japońska produkcja oferuje typową stylistykę, w tym także szereg charakterystycznych zachowań postaci, jakich nie spotykamy w animacjach innego rodzaju, ale sposób prowadzenia historii ewidentnie uszyto pod osoby, które niekoniecznie przepadają za tego typu tytułami, lecz dzięki zaprezentowaniu w takiej odsłonie wizualnej ciekawej rozgrywki psychologicznej, mają szansę zmienić swoje nastawienie do gatunku. I tak wracamy do tego, od czego zacząłem – Netflix najwyraźniej ma z Japończykami układ, którego celem jest popularyzacja anime kosztem pewnych formalnych ustępstw – i ja to kupuję.
Warto też nie wyłączać ostatniego odcinka B: The Beginning w momencie pojawienia się napisów. Choć główny wątek serialu zdaje się zamknięty, twórcy po pierwszej fali “literek” dorzucają nam jeszcze jedną scenkę – tak ona, jak i sam podtytuł (Początek) wyraźnie sugerują, że w niedalekiej przyszłości wrócimy do Królestwa Cremony.
korekta: Kornelia Farynowska