ARSZENIK I STARE KORONKI. Komedia idealna
Dawno, dawno temu, w krainie zwanej Fabryką Snów, w epoce bez nazwy, gdzie aktorstwo i kręcenie filmów brane były na poważnie – dekady przed Paris Hilton – żył sobie pewien aktor – Archie Leach. Archie, a właściwie Archibald, stał się przez lata swojej kariery w przemyśle filmowym symbolem, klasą samą w sobie. Archie po dziś dzień określany jest mianem symbolu seksu, wdzięku i szarmanckiego ideału mężczyzny.
To z myślą o nim Ian Fleming kreślił cechy charakterystyczne swojej nowej postaci, wkrótce także niezniszczalnego symbolu – Jamesa Bonda. Sam Archie odrzucił rolę Bonda w filmowej ekranizacji powieści Fleminga, jak i wiele innych propozycji (“Lolita”, “Rzymskie wakacje”), które jego zastępcom przyniosły sławę i uznanie. Archie nie musiał przyjmować tych ofert – zagrał w wielu filmach, które stały się klasyką kina (“Północ-północny zachód”, “Niezapomniany romans”, “Szarada”). Grywał u największych reżyserów, takich jak Hitchcock, Capra czy Hawks. Gdy niespodziewanie postanowił zakończyć karierę aktorską, sami Stanley Kubrick i Billy Wilder namawiali go do powrotu. Przede wszystkim jednak Archie był królem komedii – “Drapieżne maleństwo”, “Dziewczyna Piętaszek”, “Arszenik i stare koronki”- to tylko niektóre z jego niezapomnianych kreacji. Archie miał swój styl i image, który przez lata umiejętnie podtrzymywał, stając się żywą legendą Hollywood, legendą, której blask świeci po dziś dzień. Cięty język, uwodzicielski uśmiech, wypowiadanie słów z szybkością karabinu maszynowego – to jego znaki firmowe. Archie jest do dziś naśladowany w wielu filmach (w “Rybce zwanej Wandą” główny bohater grany przez Johna Cleese nazywał się właśnie Archie Leach – hołd dla genialnego aktora) oraz jest swoistym wzorem dla młodych adeptów sztuki aktorskiej. Jego legenda nigdy nie przeminie. Archie Leach to prawdziwe imię i nazwisko Cary’ego Granta.
Mortimer do Jonathana: Skąd wytrzasnąłeś tę twarz? Z Hollywood?
Opisywany w tym tekście film jest jednym z największych dokonań Granta, tak aktorskich, jak i komediowych. “Arszenik i stare koronki” to wspaniały popis umiejętności i charyzmy aktora. Sam film to niezwykłe przemieszanie czarnej komedii, burleski, slapsticku i komedii pomyłek, podszyte klimatem grozy i wszechogarniającego szaleństwa, jak również swego rodzaju hołd dla kina i kraju, w którym był kręcony. Ale o tym za chwilę. W pierwszych dekadach Hollywood nie było mowy o fekalnych i obrzydliwych dowcipach, rzucaniu stu “fucków” na minutę, czy wypływających z każdej filmowej klatki nawiązań do seksu – czyli tego wszystkiego, czym obecnie nieudolni filmowcy żałośnie próbują nadrabiać brak pomysłu. W latach 30. i 40. pewien gatunek święcił za oceanem ogromne sukcesy; w tamtych czasach to połączenie slapsticku, farsy, komedii romantycznej, ciętych ripost, walki płci itd., nie miało konkretnej nazwy. Dopiero później określenie “screwball comedy” przylgnęło na dobre do takich filmów jak właśnie: “Arszenik i stare koronki”, “Drapieżne maleństwo” czy “Filadelfijska opowieść”. Mistrzem tego gatunku, człowiekiem, który doprowadził go do perfekcji oraz uczynił rozpoznawalnym na całym świecie, był oczywiście Cary Grant.
Szczyt popularności i żywotności “screwball comedy” przypadł, jak już pisałem, na lata 30. i 40., ale później kino wielokrotnie wracało do tego gatunku (“Pół żartem, pół serio”). W 2003 roku bracia Coen oddali mu hołd w “Okrucieństwie nie do przyjęcia”. W tych filmach dowcip był bardziej subtelny i wyważony, dialogi cięte, a całość wymagała od widza czegoś więcej niż tylko zmysłu wzroku – użycia szarych komórek i wyobraźni. Takich filmów niestety już nie kręcą, ich epoka dawno i bezpowrotnie minęła, dlatego też oglądając filmy takie jak “Arszenik i stare koronki”, nachodzi mnie zawsze uczucie bliżej niezidentyfikowanej nostalgii; swego rodzaju smutek za tamtymi wspaniałymi dla kina latami, których nigdy nie dane było mi zaznać…
Mortimer: W schowku pod oknem znajdują się zwłoki!
Ciocia Abby: Tak kochanie, wiemy o tym.
Mortimer: Wiecie?!
Ciocia Abby: Oczywiście! Nie podejrzewałyśmy cię jednak o taką wścibskość.
“Arszenik i stare koronki” został nakręcony przez kolejny symbol Hollywood – genialnego reżysera Franka Caprę (“Wspaniałe życie”, “Pan Smith jedzie do Waszyngtonu”, “Ich noce”), którego filmy podnosiły ludzi na duchu w latach 30. i 40. oraz stanowiły delikatną krytykę amerykańskiego społeczeństwa. Geniusz Capry objawia się przede wszystkim w dwóch aspektach – jego filmy po ponad pół wieku dalej są uniwersalne i wywołują ożywione dyskusje, jak również w tym, że pomimo trudnych tematów, jakie wybierał, jego warsztat zawsze pozwalał pozostawić widza w błogim nastroju; zawsze przemycał optymistyczne przesłanie.
Nie inaczej jest w tym przypadku. “Arszenik i stare koronki” został pierwotnie napisany przez Josepha Kesselringa jako sztuka broadwayowska i we wczesnych latach 40. był wystawiany na deskach teatru prawie półtora tysiąca razy, co było wtedy swoistym rekordem. Ogromny sukces spowodował, że ekranizacja zdawała się być kwestią czasu. I tak właśnie było, co więcej – film Capry powstawał równolegle z przedstawieniami na Broadwayu! Reżyser chciał zatrudnić do swojego filmu większość aktorów z głównej obsady przedstawienia, ale przy onieśmielającym sukcesie sztuki wydawało się to rzeczą niemożliwą. Capra jednak postawił częściowo na swoim – nakłonił (a może zapłacił, kto wie…?) twórców przedstawienia, by zawiesili wystawianie “Arszeniku…” na 4 tygodnie i dali obsadzie czas na krótki odpoczynek. Tym samym zdobył Jean Adair i Josephine Hull (siostry Brewster) oraz Johna Alexandra (Teddy Brewster) do swojego filmu. Cztery tygodnie to było aż nadto czasu, jakiego potrzebował Capra do nakręcenia swojego dzieła. Scenariusz do filmowej wersji napisali młodzi, lecz doświadczeni bracia Julius i Phillip Epstein, którzy później popełnili m.in. scenariusz do słynnej “Casablanki”.
Jak to przeważnie bywa w obsadzaniu wielkich ról, Cary Grant nie był pierwszym aktorem, do którego zwrócono się z propozycją odtwarzania głównej postaci. Pod uwagę brany był m.in. późniejszy prezydent USA – Ronald Reagan, ale aktor odrzucił rolę (co okazało się całkiem dobrą decyzją, tak dla filmu, jak i kraju). Po skompletowaniu obsady i reszty ekipy rozpoczęto kręcenie filmu. Był rok 1941. W tym samym roku ukończono produkcję, ale gotowy materiał musiał czekać na premierę aż 3 lata, ze względu na nieustanne sukcesy, jakie święciła oryginalna sztuka na deskach teatrów. Dopiero po zakończeniu tryumfalnego pochodu sztuki po teatrach Broadwayu, Capra z Grantem mogli pokazać światu swoje dzieło. Był rok 1944.