ARSZENIK I STARE KORONKI. Komedia idealna
Kapitan Rooney: Kim jesteś? Jak masz na imię?
Mortimer: Zazwyczaj nazywam się Mortimer Brewster, ale dzisiaj nie jestem sobą.
Głównym bohaterem filmu jest krytyk teatralny, Mortimer Brewster. Pomimo tego, że znany jest jako zatwardziały kawaler, poznajemy go w dniu ślubu z Elaine Harper. Ślubu branego potajemnie, ze względu na niezwykłą reputację pana młodego oraz rodzinę panny młodej – jej szanowny papa jest pastorem. Poprzez niezwykłą reputację rozumiem fakt, iż Brewster od zawsze był uznawany za gorącego przeciwnika instytucji małżeństwa, ba – jest autorem swego rodzaju przewodnika dla wszystkich kawalerów (kawalerskiej Biblii, jak to określają dwaj dziennikarze w filmie). No ale cóż, widać na każdego przyjdzie czas.
Jest Halloween (swoją drogą, też sobie wybrali datę na zaślubiny…). Przed wyjazdem w podróż poślubną Mortimer chce jeszcze obwieścić radosną nowinę dwóm ukochanym ciotkom – swojej najbliższej rodzinie. W tym momencie poznajemy dwie kochane staruszki, które są tak miłe i słodkie, że aż zazdrościmy Mortimerowi takiej rodzinki. Ale to tylko chwilowy stan. Okazuje się bowiem, że starsze panie, te uosobienia anielskości na łez padole, skrywają pewien sekret. Chociaż może słowo “skrywać” nie odnosi się zbyt dobrze do stanu umysłów cioteczek – one się w pewnym sensie szczycą tym, co robią i nie widzą w tym nic złego. A co to właściwie jest? Otóż siostry Brewster są… morderczyniami! Tak, tak, to nie jest pomyłka autora tekstu, tylko właściwa oś akcji filmu, bo kochany siostrzeniec dowiadując się, że jego wyidealizowane ciotki obrały sobie za życiową misję odsyłanie samotnych starszych panów do Królestwa Niebieskiego (w zbożnych celach jak same twierdzą, bo któż chciałby być samotny na tym świecie?), zaczyna myśleć nad jakimś dobrym wyjściem z sytuacji. Przeszkody? Dwanaście, otrutych arszenikiem zwłok, zakopanych przez ich bratanka Teddy’ego w piwnicy (Teddy myśli, że buduje tam Kanał Panamski – jeden z wielu odnośników do historii USA, ale o tym za chwilę), oraz nieodparta chęć szanownych staruszek do dalszego “czynienia dobra”.
W ten jakże prosty sposób reżyser daje początek wydarzeniom, które odmienią życie wszystkich zainteresowanych oraz doprowadzą widza do łez śmiechu. To, co następnie widzimy na ekranie, zahacza miejscami o sen naćpanego wariata – nieustanna, szalona bieganina, ukrywanie prawdy przed narzeczoną, pojawienie się policji, księdza, lekarza, taksówkarza i wiele innych przygód. To oczywiście nie wszystko, ponieważ “Arszenik i stare koronki” ma wiele do zaoferowania widzowi; przede wszystkim niesamowitą gamę komediowych trików i wspaniały wachlarz postaci oraz, co najważniejsze – całkowicie nieprzewidywalny tok wydarzeń, który w trakcie oglądania przypomina scenkę z przedstawienia teatralnego wystawianego w domu dla umysłowo chorych…
Jonathan: Teddy, czas iść spać.
Teddy: Wypraszam sobie. Kim pan jest?
Jonathan: Jestem Woodrow Wilson. Spać!
Teddy: Ty nie jesteś Wilson, ale skądś znam tę twarz. Pomyślmy. Nie, nie znamy się jeszcze teraz – może później na moim safari… Tak! Wyglądasz mi na takiego, kogo mogę poznać w dżungli.
Już na napisach początkowych widz czuje, że oto będzie świadkiem czegoś niezwykłego. Napisy napisami, wyglądają ładnie i tyle, ale w tle widzimy obrazki z wiedźmami na miotłach, nietoperzami i co chwilę przewijającym się czarnym kotem. Wszystko to okraszone lekką i przyjemną dla ucha muzyczką (swoją drogą oprawa muzyczna, której autorem jest Max Steiner, jest integralną częścią filmu; kontrastuje i podkreśla zawsze to, co widać na ekranie i uwypukla co ważniejsze sceny swoim orkiestralnym brzmieniem). Już od pierwszego kadru widać, że coś się święci – napis głosi: “To jest halloweenowa opowieść o Brooklynie, gdzie zdarzyć się może wszystko… i przeważnie się zdarza. O 15:00 w tym konkretnym dniu działo się to…”. I widzimy bójkę na boisku baseballowym, w której udział biorą także sędzia i sami widzowie. Jest głośno i hałaśliwie. Tym obrazkiem Capra daje widzowi cynk, że chaos będzie rządził w jego filmie.
Po kilku chwilach przenosimy się do “jednej z najbardziej czarujących dzielnic w Brooklynie”. Kamera skierowana jest na prześliczny domek, relaksująca muzyczka plumka w tle. I nagle zmiana muzyki na grobową i niespodziewanie kolejnym kadrem jest zbliżenie cmentarza z napisem: “Od tej chwili jesteś zdany na samego siebie”. Przewrotność reżysera czy kolejny trop dotyczący jego dzieła? To już zależy od tego, jak sam widz to odbierze. Jednakże jednym z elementów, które czynią “Arszenik i stare koronki” komedią idealną, są niby nic nie znaczące detale. I to właśnie wielokrotnie szczegóły i szczególiki bawią i sprawiają radość – to wiecznie ześlizgująca się wskazówka zegara, to napis na nagrobku, to melodia wygwizdywana przez Elaine, by zwabić Mortimera. Diabeł tkwi w szczegółach i każdy wielki reżyser wykorzystuje je do maksimum w swoich filmach. Capra z pewnością wielkim reżyserem był.
Teddy: Chyba złapałem przeziębienie.
Ciocia Abby: Nie kochanie, to Wielebny Harper kichnął.
Jak wiadomo, występowanie na deskach teatru, przed żywą, czasami bardzo liczną publicznością, różni się zasadniczo od grania w filmie; wygłaszania kwestii do kamery i stojących za nią kilku(nastu) osób. Z pewnością to inny rodzaj stresu, ale mnie przede wszystkim chodzi o wcielanie się aktorów w swoje postaci. Na scenie tenże aktor ma informację zwrotną, czy dobrze mu idzie (szepty uznania, a nawet delikatne brawa), czy nie uczynił jakiegoś głupstwa (śmiech. kiedy go być nie powinno) lub po prostu czy jego gra odpowiednio śmieszy ludzi (w przypadku takiej komedii jak “Arszenik…”, to niewątpliwie bardzo cenna informacja). Tak, z pewnością ma gra sceniczna wiele minusów (przykładowo większa trema), ale rozchodzi się o to, żeby, cytując klasyka, te minusy nie przesłoniły nam plusów. A takim niezaprzeczalnym plusem jest właśnie ta informacja zwrotna od publiczności, za którą wielu aktorów filmowych wiele by dało. Jest to jeden z głównych powodów, dla którego wielu decyduje się chociaż na próbę gry na deskach teatru, by choć raz zaznać tego uczucia.
Zresztą przypadków jest wiele – niektórzy aktorzy, znudzeni srebrnym ekranem, pod koniec kariery niemal całkowicie przerzucają się na teatr. Wielu jest też takich, którzy trafili do przemysłu filmowego poprzez grę sceniczną właśnie. Aktor filmowy jest także z pewnością bardziej ograniczony co do swojej ekspresji i modulacji głosu. Bo kiedy w teatrze trzeba zrobić wszystko, aby uczynić postać wyrazistą dla wszystkich widzów (przerysowanie i podniesiony głos nie są rzadkością), to przed kamerą wymogiem jest, aby ta gra jak najlepiej odzwierciedlała tzw. “prawdziwie życie”, co, jak już pisałem, ogranicza trochę aktora i jego warsztat. No i swoją informację zwrotną od publiczności dostaje dopiero po premierze obrazu, kiedy jest już za późno na jakiekolwiek poprawki. Dlatego też trójce ściągniętej przez Caprę z Broadwayu musiało być ciężko przestawić się na inne wymogi gry aktorskiej, co widać w samym filmie (ale ta maniera teatralna raczej potęguje pożądane wrażenie “niezwykłości” domu Brewsterów, niż przedstawia jakąkolwiek sztuczność).
Ten cały paragraf ma na celu uświadomienie czytelnikowi, że te dwa światy – teatru i filmu – bardzo się od siebie różnią i tym samym warto przyjrzeć się, czego, z pomocą aktorów, udało się dokonać scenarzystom ze sztuką Kesselringa (która musiała wyglądać trochę inaczej w oryginale). Jednym z elementów wspólnych jest umowność tak miejsca akcji, jak i czasu (wszystko się dzieje w jednym dniu). W “Arszeniku…” to miejsce ogranicza się do domu Brewsterów, a w zasadzie głównie do jednego pokoju. Przeplatane to jest scenkami w kuchni, piwnicy, przed domem i w jeszcze w kilku miejscach. Niemniej jednak, tak jak w sztuce teatralnej, miejsce akcji jest praktycznie jedno. Pozostawienie tego aspektu sztuki okazało się strzałem w dziesiątkę, ponieważ o wiele łatwiej uchwycić pożądany klimat w pokoju (np. przy zgaszeniu światła), niż przenosząc się co chwila z miejsca na miejsce. Także sama gra aktorów może się wydawać chwilami porządnie przerysowana, ale to właśnie tak miało wyglądać. Dzięki umowności miejsca i czasu oraz takiej a nie innej interpretacji swoich ról przez aktorów, Capra uchwycił w pewnym stopniu specyficzny i subtelny klimat teatru. Zamierzeniem twórcy było utrzymanie tego klimatu w celu lepszego kontaktu z widzem. Dodajmy, ze zamierzeniem jak najbardziej udanym. Dodatkowo, pozwalając na miejscami karykaturalne przedstawienie swoich postaci, reżyser chciał stworzyć samej obsadzie “teatralną” atmosferę i warunki i takież okoliczności pracy. Warto się także przyjrzeć głównym aktorom tego wyjątkowego przedstawienia; ich pogłębieniu psychologicznemu oraz cechom charakterystycznym, jakie nam zaserwowali twórcy.
Witherspoon: Ojejku! Miałem nadzieję, że nie będziemy musieli zajmować się Teddym jeszcze przez jakiś czas. Widzi pan, panie Brewster, mamy już kilku Rooseveltów w Happy Dale i kolejny może spowodować wiele problemów. Ale jakby… Panie Brewster, mamy mało Napoleonów… Tak, Bonaparte… I gdyby Teddy zechciał… Aha, rozumiem. Widzę, że już się pan zdecydował.