Ach ŚPIJ, kochanie. Filmy IDEALNE na BEZSENNOŚĆ
Irlandczyk (2019), reż. Martin Scorsese
Z wielkim ubolewaniem stwierdzam, że Martin Scorsese zapomniał, że filmy tworzy się nie tylko dla siebie, ale i dla widzów. Te dwa przyczynki zawsze powinny ze sobą współgrać, co daje gwarancję na dobry produkt artystyczny, zwłaszcza przy takim reżyserskim kunszcie, jaki niewątpliwie Scorsese posiada. Miałem wielkie nadzieję i apetyt na najnowszy jego film. Ucieszyłem się niezmiernie, że będzie dostępny na Netflixie i trwa ponad trzy godziny. Przygotowałem się na wyborną ucztę z gatunku kina gangsterskiego spod znaku niezawodnej reżyserskiej firmy, a dostałem reminiscencje z domu pomocy społecznej. Dlaczego więc Irlandczyk pomaga zasnąć? Bo ma spory problem z narracją. Pada w niej o wiele za dużo słów, opisów, osobistych wniosków i informacji, które nie mają znaczenia dla fabuły. Przeciętnego widza kina gangsterskiego (a nim jestem) interesuje historia głównego bohatera, a nie luźne dywagacje na temat związków mafii z prezydenturą Kennedy’ego etc. Oczywiście, temat jest ciekawy, ale nie dla filmu, który włącza się na Netflixie, aby doświadczyć odprężenia.
Owe wnioski narratora i głównego bohatera w jednym (Robert De Niro jako Frank Sheeran) wtrącają się w główną akcję czasami zupełnie niezależnie od niej. Towarzysząca im muzyka, będąca mieszanką jazzu i bluesa, przez te ponad trzy godziny seansu niespiesznie, lecz skutecznie unosi znękany dniem umysł prosto w stronę niezmąconego snu. O godzinę za dużo czasu dał Irlandczykowi Scorsese. Z bólem stwierdzam, że w najnowszej produkcji zobaczyłem remake Chłopców z ferajny, ale w tym negatywnym sensie – przegadany, za długi, bez wartkiej akcji, z nazbyt dominującym narratorem, przeciwstawną do znaczenia akcji muzyką, ale za to usypiającym monotonią klimatem. Scorsese swoim najnowszym filmem pogodził się z przemijającym życiem, ale jak wiemy, czasami to pogodzenie obserwowane z punktu widzenia osoby trzeciej nie porusza, tylko nudzi. Przestanie dopiero wtedy, gdy samemu stanie się w tym właściwym punkcie, kiedy zapadnięcie w sen nieco się przedłuży i będzie oznaczało śmierć.
Rydwany ognia (1981), reż. Hugh Hudson
Jaką ogromną stratą byłoby, gdyby ten film nie powstał – Vangelis nie nagrałby wtedy jednej ze swoim najbardziej znanych płyt i nie dostałby za nią Oscara. I to by było na tyle albo aż tyle, bo muzyka greckiego kompozytora jest niepodrabialna i ze wszech miar wielka. Sporadycznie w historii kina zdarzyło się stworzyć tak charakterystyczną i niezależną od obrazu ścieżkę dźwiękową. Słucham jej od małego, wciąż z tym samym natchnieniem i przejęciem. Doskonale również jestem świadomy sporej dawki patosu w niej zawartej. Zapewne nigdy mi się nie znudzi i bynajmniej nie chodzi mi tu o najbardziej znany komercyjnie utwór Titles, ale np. dwudziestominutowy Chariots of fire. Piszę tyle o muzyce Vangelisa, bo w sumie cała reszta przegrywa z nią zarówno pod względem stylu, jak i wartości poznawczej. Rydwany ognia są po prostu filmem nudnym i usypiającym.
Nie bez przyczyny bieg po plaży w takt muzyki Vangelisa został tyle razy skopiowany do przeróżnego rodzaju filmów, memów i kabaretów, żeby wyśmiać patos, który tak spodobał się Amerykańskiej Akademii Filmowej. Do jego powstania przyłożył swoją rękę Hugh Hudson – tzw. reżyser jednego filmu, no może w porywach do dwóch – znakomity Greystoke: Legenda Tarzana, władcy małp w porównaniu z Rydwanami ognia jest produkcją wybitną, a, o ironio, jak bardzo niedocenioną. Amerykanie woleli jednak siermiężnie przedstawioną walkę o sportowe ideały, zwłaszcza jeśli na sztandarach pojawiał się Bóg i wolność. Rytmika nut Vangelisa w połączeniu z bieganiem, które dla mnie osobiście jest jedną z nudniejszych sportowych aktywności, to idealna recepta na smaczne zaśnięcie.