7 NAJLEPSZYCH MOMENTÓW trylogii “POWRÓT DO PRZYSZŁOŚCI”. Ranking subiektywny
3. List (Powrót do przyszłości II)
Chwila beznadziei, jaką czujemy po zniknięciu doktora Browna w końcówce części drugiej z automatu zmienia się w ciekawość i nadzieję, kiedy znikąd pojawia się kurier z listem dla Marty’ego. Można odetchnąć z ulgą – Brown żyje i ma się dobrze, z tym drobnym szczegółem, że w roku 1885. Dla Marty’ego ten fakt to zapowiedź kolejnej przygody, dla widza zaś wspaniała furtka do zamknięcia trylogii (podobnie zresztą finał części pierwszej jest idealnym pomostem do sequela). Trudno w pewnym sensie nie współczuć doktorowi Brownowi z roku 1955, gdy dosłownie sekundy po odesłaniu McFlya do domu, spotyka chłopaka ponownie i po raz kolejny dowiaduje się, że musi mu pomóc. Wspaniałe zakończenie, po którym trudno wytrzymać w oczekiwaniu na ostatnią odsłonę serii.
2. Wielka burza (Powrót do przyszłości)
Podobne wpisy
Tytułowy powrót następuje w momencie, w którym nad Hill Valley nadciąga ogromna burza i na zawsze uszkadza zegar ratusza. Słyszymy o tym wydarzeniu już na początku filmu, wtedy jednak nie mamy pojęcia, że będzie ono dla Marty’ego kluczowe, by wrócić do domu. Naiwne byłoby myślenie że opracowany przez doktora Browna plan zostanie zrealizowany bez problemów. To byłoby zupełnie nie w stylu jego i Marty’ego. Następuje więc losowy wypadek – przewód, który ma doprowadzić ładunek elektryczny do DeLoreana, zostaje rozłączony, a do godziny zero, naturalnie, już niewiele czasu. Piętrzą się kolejne niepowodzenia, jedno pechowe wydarzenie goni drugie i do ostatniej sekundy siedzimy jak na szpilkach, kibicując Brownowi, by zdążył podłączyć przewód i pozwolił Marty’emu wrócić do swoich czasów. Wraz z nim możemy głęboko odetchnąć z ulgą, gdy auto znika w rozbłysku. Misja spełniona, choć – jak pokazała poprzednia opisywana tutaj scena – jeszcze nie do końca.
1. Bal Morski Czar (Powrót do przyszłości)
Nie miałem wątpliwości, że to właśnie bal Morski Czar powinien znaleźć się na szczycie tej listy. Dla Marty’ego McFlya szkolna potańcówka bynajmniej nie jest okazją do zabawy, ale raczej jego dosłownym być albo nie być. Jeśli nie uda się doprowadzić do pocałunku George’a i Lorraine, zarówno Marty, jak i jego rodzeństwo przestaną istnieć. Mało przyjemna perspektywa, szczególnie w obliczu faktu, że Lorraine więcej uwagi poświęca wdzięczeniu się do własnego (przyszłego) syna, a podryw w wykonaniu George’a jest co najmniej nieskuteczny. Nawet gdy pozornie wszystko się układa – starszy z McFlyów zbiera się na odwagę i nokautuje Biffa, a Lorraine dostrzega w nim obiekt zainteresowania, to wciąż nieco brakuje do szczęścia, wszak kluczem jest tutaj pocałunek.
Najlepsza zabawa rozpoczyna się od momentu, w którym Marty dołącza do zespołu – choć gdzieś z tyłu z głowy mamy świadomość, że po prostu musi mu się udać, to Zemeckis bardzo dobrze buduje tutaj napięcie. Z każdą minutą rośnie przerażenie Marty’ego, że zaraz zniknie, a wraz z nim obawa widza. Tym większą euforię czujemy, gdy Lorraine i George wreszcie zaczynają się całować, a Earth Angel osiąga punkt kulminacyjny. Fantastycznie zrealizowany moment! Wisienką na torcie jest naturalnie Johnny B. Goode w wykonaniu Marty’ego, znakomite przypieczętowanie dobrego nastroju wywołanego wypełnieniem jego misji.
Nieco inny rodzaj emocji wzbudza powrót do tej sekwencji w drugiej części trylogii, jako że stanowi ona tło kolejnej przygody Marty’ego i ciężar zostaje przerzucony na jego aktualne poczynania. Nie zmienia to faktu, że powrót na tę potańcówkę po raz kolejny – jak zawsze zresztą – wzbudza największą możliwą filmową radość.
Czy umieścilibyście te sceny również w swoich indywidualnych rankingach? Chętnie posłucham waszych propozycji!