3:10 TO YUMA. Oryginał i remake
ORYGINAŁ CZY REMAKE?
Trudna sprawa, gdyż oba filmy idą łeb w łeb i każdy może się poszczycić czym innym. Przede wszystkim remake to typowy film akcji w westernowej otoczce – mamy więc strzelaniny, pościgi, wybuchy i cały czas coś się dzieje. Tymczasem oryginał można traktować jako przypowieść, którą postanowiono osadzić w realiach Dzikiego Zachodu – główny nacisk kładzie się tu na dialogi i przemianę bohatera, a 90% filmu rozgrywa się w ciasnych wnętrzach budynków. Oba filmy nie są więc 100% westernami.
Główną różnicę widać jednak w relacjach między dwoma głównymi bohaterami. Tu remake wyraźnie ustępuje oryginałowi. Wprawdzie zarówno Christian Bale, jak i Russell Crowe zagrali dobrze i przekonująco, ale ich kreacje niczym nie zaskakują. Dan Evans w wykonaniu Bale’a to niemal krystalicznie czysty bohater, dobry i szczery do cna – i choć jest znacznie bardziej poniżany i ma większe kłopoty, aniżeli postać Heflina, to jednak można traktować go, jako wzór cnót wszelakich (tylko jedna scena, a właściwie dialog, pozwalają sądzić inaczej). Tymczasem Evans w wykonaniu Heflina to człowiek traktowany z należytym szacunkiem, a jego jedyny problem tkwi w nim samym – jest zagubiony, nie wierzy w swoje siły czy nawet słowa, łatwo się poddaje i nie jest wolny od pokus. Nie jest więc bohaterem, z którego można by brać przykład i zapewne w odpowiednich okolicznościach miałby zadatki na bandytę (w paru scenach obnaża swoją ciemną stronę). Jeśli zaś idzie o Bena Wade’a, to oryginalna rola Forda jest genialna aż do bólu. Jego Ben to wszak bandyta, który potrafi zastrzelić bez wahania, jednak przemoc jest dla niego ostatecznym wyjściem z sytuacji. Na ekranie przez cały czas obserwujemy więc człowieka miłego, sympatycznego i kulturalnego, którego nie sposób nie lubić. Gdyby nie pewna umowna granica, to właśnie jego można by nazwać bohaterem pozytywnym i to właśnie z nim sympatyzujemy przez większą część seansu. Zresztą w starym filmie nie ma dokładnego podziału na dobro i zło, a linia je odgraniczająca wyraźnie się zaciera – co więcej, niektóre sceny w hotelu wyraźnie pokazują, że pomiędzy Benem a Danem zrodził się zalążek przyjaźni i zrozumienia, co przyczynia się do takiego, a nie innego finału.
Natomiast Wade w wykonaniu Crowe’a jest zły niemal do szpiku kości, co zresztą sam stwierdza bez ogródek – zabija bez wahania z najbardziej błahego powodu, nie liczy się z nikim i niczym. Oczywiście jest także kulturalny i ma swój własny kodeks honorowy, ale od samego początku trudno jest go polubić tak, jak to miało miejsce w Fordem. W przeciwieństwie do Forda, który był łagodny jak baranek i tylko kusił co jakiś czas Heflina, Crowe wielokrotnie próbuje uciec, zabijając przy tym parę osób – przekupstwa próbuje dopiero w momencie, gdy jego banda stoi już za oknami hotelu. Pewna przemiana dokonuje się w nim pod sam koniec, ale ma zupełnie inny wymiar i nie przekonuje tak, jak przemiana Forda. W zestawieniu z pierdołowatym, ale dobrodusznym Balem jest on więc typowym bud guyem, a granica pomiędzy dobrem, a złem – mimo iż parę razy przekroczona – właściwie nie ulega zatarciu. Zresztą postać Bale’a wyraźnie okazuje wobec niego niechęć, co widać chyba najlepiej podczas sceny kolacji w domu Evansów – w remake’u Dan odnosi się do Bena z dystansem i spogląda nań z nienawiścią, podczas gdy w oryginale Heflin z rozbrajającą szczerością pyta kulturalnie Forda czy nie pokroić mu może mięsa. Także pod względem dwóch głównych postaci i ich wzajemnych relacji remake pozostaje w tyle za oryginalnym filmem.
Nowa wersja broni się natomiast kapitalną paletą postaci drugoplanowych, które w oryginale właściwie ginęły. Przede wszystkim rzuca się w oczy Ben Foster w swojej rewelacyjnej interpretacji Charliego Prince’a. W oryginale Charlie jest – z dzisiejszego punktu widzenia – sympatycznym gogusiem, który oprócz jednej sceny w hotelu jest praktycznie niezauważalny. Tu natomiast Charlie jawi się jako bezwględny bandyta, który nie cofnie się przed niczym, aby uratować swojego szefa. O dziwo Charliego lubi się nawet bardziej, niż Bena, a jego udział w filmie jest na tyle duży, że staje się on właściwie trzecim głównym bohaterem. Także syn Evansa, William jest niepomiernie bardziej rozwiniętą postacią w stosunku do oryginału – ze sceny na scenę widać, jak zmieniają się jego relacje w stosunku do ojca. Z początku pogardliwy i chyba nawet niecierpiący go, z biegiem wydarzeń zaczyna go szanować i kochać. Tymczasem w oryginalnej produkcji synowie Evansa dzielili z ojcem tylko parę scen i w żadnej nie było widać nic ponad ich typową, szczeniacką pychę. Podobnie sprawa ma się z żoną Evansa, Alice – Leora Dana (Elora Danan?) zagrała zwykłą, kochającą do grobowej deski kurę domową, która co chwila strzela do męża śliczne oczy. Tymczasem Gretchen Mol nie tylko wygląda od niej o wiele lepiej, ale też posiada mocniejszy charakter i własne potrzeby, których nie boi się ujawniać – w jej zachowaniu wyraźnie czuć rosnący brak zaufania i słabnącą miłość wobec Dana i widz bez problemów może zauważyć, że jest to człowiek nie mający szacunku u własnej rodziny, podczas gdy Dan ze starej produkcji zdawał się to sobie tylko wmawiać. Także pozostałe osoby, jak Byron McElroy czy widziany w epizodzie Zeke, to zapadające widzom w pamięć postaci z krwi i kości, które zajęły miejsce stereotypowych kalek z oryginalnej produkcji (miejscowy pijaczyna, bojaźliwy bogacz, dobrotliwa dziewka z baru) – i choć większość z nich widzimy jedynie przez krótką chwilę, to jednak każda zbudowana jest wzorcowo i wnosi wiele do filmu. I za to duże brawa.
Podobne wpisy
Pozostałe aspekty fabularne filmy podzieliły między siebie po równo. Klimat nowszego jest oczywiście bardziej mroczny i realistyczny, podczas gdy w oryginale to w dużej mierze zabawa w Dziki Zachód, która pociąga za sobą dziwaczne konsekwencje (np. banda Wade’a szybko opanowuje hotel, w którego holu wiesza ku przestrodze jednego z ludzi szeryfa, ale nie korzysta z okazji, żeby spróbować odbić szefa, którego strzeże już tylko Dan – chociaż wcześniej bez problemu dostał się tam żądny krwi młodzieniaszek). Jednak i remake nie ustrzegł się drobnych wpadek, czego chyba najlepszym przykładem jest przeprawa Dana z Benem w stronę pociągu. W wielu miejscach zachowały się identyczne dialogi, w których nie zmieniono ani przecinka, podczas gdy w innych słychać czasem archaiczność, jeśli idzie o wersję z 1957 roku. Jednak ta wersja może poszczycić się także lepszymi dialogami pomiędzy Danem a Benem w hotelu czy świetnymi akcentami humorystycznymi (popołudniowa drzemka, dialog o poszukiwaniu żony), których zabrakło w remake’u. Także w oryginale mamy do czynienia z większą ilością ukrytych znaczeń i mrugnięć okiem do widza, ze względu na cenzurę, jaka wtedy panowała. Dlatego też remake jest znacznie bardziej twardy pod tym względem – dialogi potrafią być konkretne i mięsiste i nikt tu niczego nie owija w bawełnę, nie mówiąc już o tym, że spora ich część została znacznie rozbudowana względem większej ilości i różnorodności wydarzeń. I choć to właśnie stara wersja opiera się na dialogach, to trudno oprzeć się wrażeniu, że te lepsze są one w remake’u. Ale to już zależy co kto lubi słuchać w kinie.
Jeśli zaś idzie o czysto estetyczne doznania, to tu także wygrywa remake – z oczywistych względów wszystkie techniczne aspekty, na czele ze zdjęciami, dźwiękiem i efektami specjalnymi są po prostu lepsze, bo nowsze. Jedynie muzyka z obu filmów może ze sobą konkurować. Na plus dla remake’u także poważniejsze potraktowanie realiów. W starej wersji nie ma za wiele akcji w plenerze, a gdy ta już następuje, to otrzymujemy widoki rodem z Bonanzy – wszystko jest więc czyściutkie i zadbane, a aktorzy noszą z reguły stroje, za które omal nie powieszono Marty’ego McFly w trzeciej części Powrotu do Przyszłości. Nowa wersja to już detale najwyższej próby – oprócz błota na ulicy i brudnych strojów, widzimy także bród za paznokciami, zaschniętą krew na mundurze czy krzywe, złote zęby. No a plenery naprawdę wyglądają jak z dawno temu na Dzikim Zachodzie.
Oryginał więc, czy remake? Osobiście nie potrafię wybrać jednoznacznie lepszej produkcji – każda ma tyle minusów, co plusów i obie różnią się na tyle, że każdą warto polecić z innych powodów. Wprawdzie wersja z 1957 roku może uśpić niektórych dzisiejszych widzów, ale z drugiej strony ta z 2007 potrafi ogłupić widza bardziej obytego i wymagającego. Trochę szkoda, że żadna z tych wersji nie jest tak idealna, jak mogłaby być i każdej brakuje czegoś, co posiada ta druga. Suma sumarum warto obejrzeć obie i z obu wynieść inne wrażenia. Do czego gorąco zachęcam. To jeden z tych nielicznych przykładów, w którym słowo remake nabiera pozytywnego znaczenia.
CIEKAWOSTKI
- Przy okazji remeke’u sporo mówiło się o angażu Toma Cruise jako Bena Wade’a. Dana Evansa miał natomiast zagrać Eric Bana.
- Tuż przed rozpoczęciem zdjęć do remake’u na plan filmowy zawitała potężna śnieżyca, która pozostawiła po sobie całe krocie białego puchu. Filmowcy musieli szybko oczyścić budynki i sprowadzili do pomocy m.in. 89 ciężarówek pełnych ziemi. Śnieg udało się ukryć przed wzrokiem kamery na całe 6 dni zdjęciowych, czyli akurat tyle, ile było potrzeba.
- Nazwiska szeryfów miasteczka Contention mogą wydać się niektórym dziwnie znajome. Sam Fuller pochodzi od reżysera, Samuela Fullera (Wielka Czerwona Jedynka); Harvey Pell to pozostałość po zastępcy szeryfa w W samo południe. Z tegoż samego filmu wzięto także imię i nazwisko Willa Doane – gdyż tak właśnie nazywać się miał pierwotnie główny bohater (postać Sama Fullera także pojawia się w tym filmie). Natomiast nazwa budynku Besser’s Parlor pochodzi od producenta egzekutywnego filmu, Stuarta M. Bessera.
- Jeśli dobrze przyjrzeć się napisom końcowym remake’u, to widać, że w niektórych przypadkach (wszyscy pomocnicy, jak np. makeup czy driver) nie użyto nazwiska Russella Crowe, tylko Bena Wade’a.
- Oryginalny film kręcono na terenach Arizony, podczas gdy remake powstał w Nowym Meksyku.
- I nieco statystyki: w starej wersji pada tylko pięć trupów, natomiast remake jest znacznie bardziej krwawy, gdyż naliczyć w nim można około 40 zgonów.
Tekst z achiwum film.org.pl (19.02.2008)