2001: ODYSEJA KOSMICZNA. Czy po 50 latach nadal jest najlepszym filmem science fiction?
Są to jednak wnioski, do których dochodzę po latach, do których musiałem dojrzeć, zarówno intelektualnie, jak i kulturowo. To nie jest coś, co może dotrzeć do przeciętnego widza po pierwszym seansie. Ten bowiem może nawet nie zostać dokończony, gdyż – jak już wspominałem – twór Kubricka jest wyjątkowo trudnym widowiskiem w odbiorze. W pewnym momencie w czasie oglądania pojawia się nawet dysonans. Jedna półkula mózgu podpowiada coś, z czym dyskutować się nie da. Że z punktu widzenia stylistycznego, mamy do czynienia z tworem niezwykle wysmakowanym, tak precyzyjnie i zmyślnie zaprojektowanym, że ręce do teraz same składają się do oklasków. To faktycznie powala, ponieważ żyjąc w dobie efektów cyfrowych, nadal nic nie było w stanie wywołać tak niesamowicie realnego wrażenia, jak praktyczne triki Kubricka. To samo tyczy się zdjęć, których dokładność stoi na tak wysokim poziomie, że poszczególne ujęcia zachęcają do tego, by wstawić je w ramkę.
To oczywiście ma znaczenie niebagatelne, gdyż w połączeniu z niezwykle błyskotliwie wplecioną klasyczną muzyką buduje charakterystyczny i nie do podrobienia klimat niesamowitości. Przy tym jednak druga półkula zdaje się sugerować mi coś zgoła innego. Zastanawia mnie przede wszystkim, czy przypadkiem nie jest tak, że Kubrick świadomie przedłożył formę ponad treść. Choć sam jestem daleki od tej drogi myślowej, to jednak kompletnie nie dziwię się osobom, które jawnie twierdzą, że reżyser nie bardzo wiedział, o czym chce opowiedzieć, zostawiając kwestię nadania znaczenia dziełu samemu widzowi. Bo swoisty kult i uznanie, jakimi Odyseja się cieszy, mogą być postrzegane jako nadinterpretacja czegoś pozbawionego faktycznej głębi. Na widzenie Boga tam, gdzie Go nie ma. Na bezsensowne wpatrywanie się w pustkę.
Nie, nie podejrzewałbym o to Kubricka, lub też nie chciałbym go o to podejrzewać, gdyż darzę jego twórczość dużą estymą. Moim zdaniem był świadom swego celu, problem jednak w tym, że obrał wyjątkowo trudny, wręcz wyrafinowany sposób komunikowania się z widzem. Swoim powolnym tempem, zdawkową akcją oraz przesadną celebracją poszczególnych scen Odyseja wystawia cierpliwość widza na próbę, nie idąc przy tym na żadne kompromisy. Jakby mistrz chciał nam dać do zrozumienia, że liczy na naszą pełną samodzielność w odczytywaniu znaczeń kryjących się za poszczególnymi scenami oraz podczas układania sobie w głowie morału. Popisał się przy tym tą samą wiarą w naszą inteligencję, co filmowy człowiek zaufaniem do inteligentnej maszyny, powierzając jej koordynację lotu kosmicznego. Reżyser nie miał żadnej gwarancji, czy zostanie słusznie zrozumiany, a jednak ryzyko się opłaciło.
Problem z obcowaniem z Odyseją, tak mój, jak pewnie wielu z was, jest jednak bezpośrednim wynikiem naszych doświadczeń zarówno ze współczesną kulturą, jak i kinem oraz gatunkiem science fiction w szczególności. Żyjemy bowiem w czasach niezwykłego dynamizmu. Czasach kultury instant, czasach natychmiastowego efektu oraz maksymalnej prostoty przekazu. Wszystko musi być dla nas jasne i przejrzyste, a twory unikające udzielania klarownych odpowiedzi szybko lądują na śmietniku historii. Obrazy ambitniejsze, pobudzające do myślenia, borykają się z problemami, nie mogąc uzyskać satysfakcjonujących zysków (casus nowego Blade Runnera), natomiast te szyte pod widza masowego, od A do Z skomponowane pod dobrze znany schemat, sprzedają się z kolei jak świeże bułeczki.
Przyznaję się bez bicia, że ja również należę do tego grona odbiorców. Lubię w kinie czytelność, lubię namacalny konkret. Można na to psioczyć, ale fakt jest taki, że tak było, jest i będzie, bo w kinowej podróży widz woli być przez twórcę prowadzony za rękę. Na tym jednak tle Odyseja jawi się jako swoisty ewenement, gdyż powstała w czasach, gdy gatunek, który reprezentuje, tkwił jeszcze w mocnych okowach kiczu i niedorzeczności kina klasy B, za nic mającego sobie jakikolwiek realizm lub wykorzystywanie swych treści do formułowania ponadczasowych, fundamentalnych przesłań. To dopiero miało nastąpić. A Odyseja dała na to przyzwolenie. Dziś z kolei jest na tle dynamicznego kina akcji, które tylko z założenia i na papierze pełni funkcję inteligentnej fantastyki naukowej, jawi się jako niedościgniona w formie i stylu awangarda.
Podobne wpisy
Jeśli zatem zapytacie mnie, czy po latach doświadczeń filmowego eskapizmu, po latach zgłębiania fantastycznych wizji, nadal uważam film Kubricka za najlepszy film science fiction, moja odpowiedź będzie prosta i uczciwa – tak. I mówię to z pełną świadomością kłód, jakie Kubrick rzucił mi podczas każdorazowego seansu filmu z 1968. Nie nazwałbym go jednak arcydziełem. To wartościujące określenie stosuje się bowiem do filmów, które wyróżniają się na tle innych jemu podobnych. A tak się składa, że Odyseja nie jest do niczego podobna. Jest jedyna w swoim rodzaju, jest dziełem sama w sobie. I będę przy tym mocno się upierał, że jest także niepozbawiona wad lub też cech, które za wady mogą zostać uznane. Mamy bowiem prawo być znudzeni tym niemal trzygodzinnym festiwalem charakterystycznych, ślimaczych ujęć, obrazów i świateł, które bez dobrych intencji odbiorcy nie są w stanie uzmysłowić mu, jakiego znaczenia stanowią budulec. Jego piękno, rozumiane jako całkowity wewnętrzny ład, jest jednak ewidentne i w pełni unikatowe.
Zawsze więc staram się sobie powtarzać, że w kontekście całego fantastycznego gatunku Odyseja kosmiczna jest monolitem tego samego rodzaju, co ten tajemniczy, sugestywny obiekt, o którym sama opowiada. Małpy stają przed nim, interpretując go wedle własnej, ułomnej woli. Ale to właśnie dzięki temu wszystko się zaczyna.