12 kultowych HORRORÓW nakręconych przez DEBIUTANTÓW
Nie ulega wątpliwości, że horror jest gatunkiem szczególnie dobrze rozwijającym się w enklawie kina niezależnego i niskobudżetowego. Rzecz zrozumiała – działając poza głównym nurtem, twórca może pozwolić sobie na praktycznie każdą zuchwałość, od plugawienia zasad filmowej estetyki, po transgresyjne przekraczanie moralnych barier. Nakręcenie horroru to dla początkującego filmowca jedna z najprostszych dróg do komercyjnego sukcesu. Niejeden sławny reżyser zaczął karierę od świetnie przyjętego filmu grozy i niejeden znakomity film grozy jest reżyserskim debiutem. Oto wybór dwunastu upiornych dzieł, które zainicjowały owocne reżyserskie kariery.
Noc żywych trupów (1968), reż. George A. Romero
Obraz George’a Romera to jeden z tych nielicznych horrorów, które zmieniły oblicze kinematografii. Wprowadził na ekran hordy złaknionych ludzkiego mięsa zombie (tutaj jeszcze dyskretnie nazywanych ghoulami), a przede wszystkim nieodwracalnie obalił granicę, poza którą nie zapuszczali się wcześniej nawet najśmielsi twórcy kina grozy. Zamiast dać widowni ekwiwalent bezpiecznej wizyty w gabinecie strachu – zmienił kinowy seans w koszmar podświadomie przywołujący najgorsze społeczne traumy. Złamał przy tym każde możliwe tabu, jakim obwarowane było ówczesne kino: ukazał akty kanibalizmu i profanacje zwłok, podkopał wiarę w fundamentalne wartości, w finale zaś nie oszczędził żadnego z bohaterów.
Po 50 latach od premiery widać wyraźnie, że sukces Nocy żywych trupów nie wziął się tylko z umiejętnego wychwycenia społecznych lęków czy z epatowania szokiem. Film nadal wywiera ogromne wrażenie i nieważne, że odzwierciedlone w nim problemy należą do odległej przeszłości, deptanie świętości nie robi już na nikim wrażenia, a tematyka kanibalistycznych zombie zdążyła spowszednieć, przemielona przez popkulturę milion razy. Wciąż jednak zachwyca znakomita reżyseria, łącząca ostrą ekspresyjność obrazu z surowym, niemal paradokumentalnym sposobem snucia narracji. W tym przerażającym filmie nawet drobne inscenizacyjne wpadki i montażowe niekonsekwencje pracują na jego niepokojącą siłę rażenia. I pomyśleć, że powstawał on w warunkach iście chałupniczych, tworzony podczas wolnych weekendów przez grupę zapaleńców zajmujących się na co dzień sprawami zupełnie innymi niż kręcenie filmów. Niedostatki sprzętowe, brak profesjonalnej ekipy i zawodowych aktorów nie przeszkodziły 28-letniemu Romerowi w stworzeniu arcydzieła, którego sukces ośmielił innych młodych filmowców, czego skutkiem był bujny rozkwit bezkompromisowych, niezależnych horrorów z lat 70. i 80.
Pojedynek na szosie (1971), reż. Steven Spielberg
Podobne wpisy
Trudno o przykład bardziej spektakularnej reżyserskiej kariery niż ta, która stała się udziałem Stevena Spielberga. Cudowne dziecko Hollywoodu, sztukmistrz zamieniający w złoto wszystko, czego się dotknął, i twórca, który chcąc nie chcąc wywarł ogromny wpływ na kształt współczesnej multipleksowej rozrywki. A przecież zaczynał skromnie, co nie znaczy, że nieefektownie. Pojedynek na szosie, pełnometrażowy debiut Spielberga nakręcony po dwóch latach praktykowania na planach Universalowskich seriali, to przykład angażującego, dynamicznego widowiska stworzonego prawie z niczego. Nierówna walka dostawcy samochodów osobowych, Davida Manna, z nieprzejednanym potworem w postaci kilkutonowej cysterny oznaczonej budzącym trwogę napisem „Flameable” („Łatwopalne”) od pierwszych do ostatnich scen trzyma widza w stanie podwyższonej adrenaliny. I nie są w stanie zmienić tego słynne drobne wpadki, których nie ustrzeżono się w trakcie szybkiego, trwającego raptem dwa tygodnie etapu zdjęciowego (takie jak widok członków ekipy odbitych w zderzaku samochodu w jednym z ujęć). Suspens zagęszcza się wraz z kolejnymi przebytymi w pędzie milami, a mordercza ciężarówka urasta w oczach widza do rangi jednego z najbardziej przerażających monstrów w historii kina.
Zrealizowany na potrzeby szklanego ekranu film wkrótce po telewizyjnej premierze w Stanach został wydłużony o kilka scen i skierowany do dystrybucji kinowej w Europie, gdzie cieszył się niemałym powodzeniem. Po latach wciąż pozostaje jednym z najlepszych filmów Spielberga i zarazem kapsułką, w której skupiają się jego twórcze zainteresowania. Pojedynek na szosie stanowi bowiem antycypację zarówno Szczęk i Parku jurajskiego, jak i wszystkich widowiskowych gonitw z trylogii o Indianie Jonesie (najbardziej, co oczywiste, „ciężarówkowej” sekwencji z Poszukiwaczy zaginionej Arki). Jako główne źródło inspiracji reżyser zwykł wymieniać ucieczkę przed wielorybem z Disneyowskiego Pinokia – scenę, która, jak twierdził, zdefiniowała jego sposób pojmowania filmowej grozy. Pojedynek na szosie przekształca baśniowy motyw ucieczki przed potworem w sytuację przerażająco realną, która może się przytrafić każdemu.