search
REKLAMA
Archiwum

1001: alternatywna historia kina

Rafał Donica

22 lipca 2018

REKLAMA

Peter Jackson nakręcił w 1995 roku film dokumentalny pod tytułem Forgotten Silver, w którym zabierał widzów w przeszłość, do początków kina, które według jego (Petera) odkryć wcale nie zostało zapoczątkowane przez Francuzów – braci Lumiere, tylko przez Nowozelandczyka, niejakiego Colina McKenzie. I tak oto McKenzie wynalazł kamerę, taśmę filmową produkował z jajek, wymyślił też pierwszy gag sytuacyjny i rozpoczął realizację pierwszej superprodukcji. I tak dalej, i tak dalej. Peter Jackson z kamienną twarzą odkrywa przed widzami coraz to nowe szczegóły alternatywnej historii narodzin X muzy. Inteligentna i przewrotna zabawa początkami kina według Jacksona wciąga i fascynuje. I przede wszystkim śmieszy, bo wszystko, co widzimy, jest tylko stylizowanym na dokument żartem, ujętą w nawias prawdopodobieństwa humorystyczną propozycją pod tytułem: „A może gdzieś, ktoś, wcześniej niż bracia Lumiere, wynalazł kino?”. Zabawa Petera Jacksona to zabawa bezpieczna, bo wiemy, że historii Colina McKenzie towarzyszy potężne przymrużenie oka, że wszystko, co widzimy, jakkolwiek prawdopodobne, choć mogło – nigdy się nie wydarzyło.

Gdy jednak ktoś na serio zaczyna tworzyć alternatywną historię kina, to nie jest to już zabawne. Trzeba podnieść alarm i ostrzegać kinomanów, żeby zbyt łatwo nie wierzyli we wszystko… co przeczytają w grubej, kosztującej 99 PLN księdze będącej przedmiotem niniejszego artykułu. Autorami leksykonu „1001 filmów które musisz zobaczyć” (będącego polskim tłumaczeniem „1001 movies You must see before You die” pod redakcją Stevena Jaya Schneidera), o którym będzie mowa, jest 58 krytyków amerykańskich, więc to w założeniu wydawnictwo profesjonalne i rzetelne, a co za tym idzie – warte zaufania. Zawiera opisy ponad 1000 filmów, które z takich bądź innych powodów zostały przez autorów wybrane jako te „must see”. Księga (wydanie z roku 2007 – uaktualnione) jest ogromna objętościowo (ponad 900 stron), każdemu filmowi towarzyszy rzetelny opis/recenzja, lista płac i elegancki fotos. Jest jednak jedno ALE, przez które wydawnictwo to staje się informacyjną miną, na którą mogą wdepnąć chłonni wiedzy kinomani.

Czytając informacje na temat kolejnych filmów, nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Opisom wielkich klasyków towarzyszyły równie wielkie błędy merytoryczne i przekłamania. Rażące na tyle, że mimo początkowego zachwytu nad mnogością informacji zawartych w leksykonie, obecnie nie potrafię korzystać z niego jako źródła rzetelnej i wiarygodnej informacji, a na wszystko, co w nim czytam, patrzę przez palce i z rezerwą. Część wyłapanych błędów opisałem, poprawiłem i wyjaśniłem, na czym polegają, po czym wysłałem na adres mailowy wydawnictwa ELIPSA (office@publicat.pl), kulturalnie informując wydawcę, że w jego książce popełniono takie i takie rażące błędy, które w leksykonie tak dużego formatu pojawić się nie powinny. Na mój list z poprawkami (wysłany na adres wydawcy w dniu 29.03.2008) nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Przyszło jedynie (w dniu 31.03.2008) potwierdzenie otrzymania mojego listu z konta mailowego Pani Małgorzaty Pilarczyk. W dniu 4 kwietnia 2008 wysłałem więc jeszcze jeden mail (już na adres Pani Pilarczyk), w którym grzecznie zapytałem, dlaczego wydawnictwo nie odpisało choćby słowem na mój list, w którym przecież w dobrej wierze wypunktowałem błędy zawarte w „1001 filmów które musisz zobaczyć”. Jeszcze raz poprosiłem o jakąkolwiek odpowiedź i ustosunkowanie się do, bądź co bądź, poważnych zarzutów, jakie postawiłem autorom/wydawcy/tłumaczom książki.

Minęło kilka tygodni. Nikt nie odezwał się ani słowem. Rozumiem, że każdy ma prawo przez pomyłkę publikować teksty z błędami, w końcu ten się nie myli, kto nic nie robi. Ale nie rozumiem sytuacji, w której piszę do wydawcy poważny list (na życzenie moje listy do wglądu), w którym staram się mu pomóc (przy wznowieniu książki mógłby poprawić wymienione przeze mnie błędy), a ów wydawca kompletnie mnie ignoruje. Chciałem dobrze. Chciałem pomóc, chciałem wskazać palcem błędy i pomóc je wyłapywać – za darmo przecież, dla dobra kultury. Wydawca nie wykazał choćby cienia zainteresowania, a co za tym idzie, nie zainteresowało go, że w swojej książce zawarł masę przekłamań i absurdalnych błędów. Wydawca nie tylko zignorował moją chęć pomocy, ale najzwyczajniej w świecie zlekceważył czytelnika. I przede wszystkim jako czytelnik czuję się oszukany i zbulwersowany, bo płacąc 99PLN otrzymałem produkt niepełnowartościowy, „wadliwy”, bo autorzy próbują mi wcisnąć, że w filmie Dracula z roku 1931 hrabia Dracula został nabity na pal (sic!), Indiana Jones na głowie nosił… czapkę (!), a polski tytuł filmu Straw dogs Peckinpaha to „Wściekłe psy”. Podczas porównywania tekstu z polskiej edycji „1001 filmów…” z jej anglojęzycznym oryginałem okazało się, że znakomita większość błędów powstała podczas przekładania tekstu na język polski, za co odpowiedzialny był tajemniczy „Zespół” – tak, w stopce redakcyjnej książki nie pojawia się przy tłumaczeniu żadne nazwisko. Czyżby nikt nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności za polski przekład? „Zespół” to odpowiedzialność zbiorowa, czyli żadna. Artykuł niniejszy nie powstaje z powodu mojej złości na brak jakiegokolwiek odzewu ze strony wydawcy, choć ten brak odzewu ma w tym swój niemały udział. Chcę jednak przede wszystkim ostrzec potencjalnych czytelników „1001 filmów które musisz zobaczyć”, żeby zastanowili się, zanim wydadzą 99 PLN na książkę, która w wielu miejscach wprowadza w błąd, wypacza rzeczywistość i próbuje tworzyć alternatywną historię kina.

A teraz przechodzimy do meritum sprawy, czyli cytowania fragmentów książki i wskazywania oraz poprawiania błędów, od których aż włos na głowie się jeży. Wszystkich wymienionych przeze mnie przekłamań i merytorycznych potknięć jestem pewien w 100% i jestem w stanie każdy przytoczony przeze mnie „babol” pokazać palcem na ekranie, wskazując miejsce popełnienia błędu. Skupiam się oczywiście na filmach, które widziałem i które doskonale znam. Opisów filmów, których nie oglądałem, nawet nie chcę w leksykonie czytać, bo Bóg jeden raczy wiedzieć, jakie tam przeinaczenia się znalazły, choć oczywiście nie wykluczam, że mogą być od błędów całkowicie wolne. Pod większością cytatów z polskiego leksykonu widnieją ich odpowiedniki z oryginalnego, anglojęzycznego wydawnictwa (nawiasem mówiąc, ciekawe, czy wydawca oryginalnego „1001 movies You must see before You die” jest świadom tego, jak niechlujnie jego leksykon został przetłumaczony na język polski…). Przy kilku ostatnich filmach brakuje porównania z oryginalną wersją, gdyż miałem do dyspozycji wydanie „1001 movies You must see before You die” z 2006 roku, w którym brakowało najnowszych filmów: Ludzkie dzieci, Borat,… Babel 2 (hehe) i Apokalipsa wg Gibsona (hehehe!).

Zanim zacznę wymieniać mniejsze i większe wtopy tajemniczego „Zespołu” polskich tłumaczy, zacytuję jeszcze kuriozalny (w świetle tego, co zaraz przeczytacie) fragment wstępu do leksykonu, który brzmi: „Książka przyda się wszystkim wielbicielom filmu, a także studentom sztuki i studentom szkół filmowych”, a od siebie powiem, że nie powinno się tego leksykonu dawać do rąk nawet uczniom gimnazjum, żeby nie wbijali sobie do głów bzdur, nie mówiąc już o „studentach szkół filmowych”.

Strona 74
Pies andaluzyjski
„…martwy koń na pianinie…”
„…dead horse on a piano…”

Spróbuj, drogi tłumaczu, położyć konia na pianinie – życzę powodzenia. To był fortepian. Owszem, w języku angielskim „piano” może oznaczać zarówno pianino, jak i fortepian. Ale jest istotna różnica między pianinem a fortepianem. Poza tym, że pianino ma struny w pionie, a fortepian w poziomie, fortepian jest zdecydowanie większy i… choć nie sprawdzałem, da się na nim położyć konia. I nie czepiam się już takiej drobnostki jak to, że w Psie andaluzyjskim w przytoczonej przez autora scenie były dwa fortepiany (a nie jeden) i dwa martwe konie (a nie jeden).

Strona 92
Dracula (1931 r.)
„…pokonania Draculi, którego wbijają na pal…”
„…the Count is defeated far too easily, his death conveyed
by an offscreen groan as he is impaled.”

Dracula został zabity podczas snu (gdy spoczywał w trumnie) poprzez wbicie w serce drewnianego kołka, bo tak właśnie zabija się wampiry. Scena ta ma miejsce poza kadrem (słychać tylko wrzask zabijanego wampira), więc faktycznie mogło się tam wydarzyć wszystko… ale w żadnym filmie o Drakuli nie był on „nabijany na pal”. Zresztą, czy wyobrażacie sobie nabijanie na pal leżącego w trumnie Drakuli? Owszem, sceny nabijania na pal są w prologu Draculi F.F. Coppoli, ale nawet wówczas na pal nie jest nabijany Dracula, tylko on nabija na pal swoich wrogów. Słowo „impale” faktycznie oznacza „nabicie na pal”, więc polski tłumacz jest po części usprawiedliwiony… ale „impale” oznacza także „przeszycie czymś” – w tym przypadku kołkiem. Wystarczyło sprawdzić, albo do tłumaczenia zatrudnić kogoś, kto orientuje się trochę w świecie filmu lub popkulturze, w której wampiry są obecne od dziesiątków lat i niezmiennie zabijane są m.in. poprzez przebicie serca kołkiem. Dobrze, że w leksykonie nie ma opisu Pana Wołodyjowskiego, bo pewnie Azja byłby w nim zabijany drewnianym kołkiem wbijanym w serce.

Rafał Donica

Rafał Donica

Od chwili obejrzenia "Łowcy androidów” pasjonat kina (uwielbia "Akirę”, "Drive”, "Ucieczkę z Nowego Jorku", "Północ, północny zachód", i niedocenioną "Nienawistną ósemkę”). Wielbiciel Szekspira, Lema i literatury rosyjskiej (Bułhakow, Tołstoj i Dostojewski ponad wszystko). Ukończył studia w Wyższej Szkole Dziennikarstwa im. Melchiora Wańkowicza w Warszawie na kierunku realizacji filmowo-telewizyjnej. Autor książki "Frankenstein 100 lat w kinie". Założyciel, i w latach 1999 – 2012 redaktor naczelny portalu FILM.ORG.PL. Współpracownik miesięczników CINEMA oraz FILM, publikował w Newsweek Polska, CKM i kwartalniku LŚNIENIE. Od 2016 roku zawodowo zajmuje się fotografią reportażową.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA