10 najlepszych POJEDYNCZYCH WYSTĘPÓW i CAMEO w MCU
MCU od zawsze stało charakterystycznymi i mocnymi bohaterami. Dzieje się tak już od 2008 roku, kiedy to na ekranach pojawiły się dwa filmy, które zmieniły historię kina superbohaterskiego – Mroczny Rycerz i Iron Man. Jeden ukierunkowany był na protagonistę, czyli superbohatera, a drugi na złoczyńcę. Tylko z jednej postaci ukonstytuowało się całe uniwersum, które trwa do dziś. MCU ma już przeszło 15 lat i stało się niejako osobną gałęzią popkultury. Przez to przenika także i siebie. Najlepszym tego przykładem są gościnne występy gwiazd w poszczególnych projektach uniwersum oraz charakterystyczne już cameo, będące swoistymi metatekstami zwanymi easter eggami. Ich symbolem stał się przewijający się na ekranie legendarny twórca komiksów Stan Lee. Do dziś „jajeczka” są nieodzownym elementem składowym filmów i seriali Marvela. Dzisiaj chciałbym przedstawić kilka moich ulubionych pojedynczych występów znanych aktorów i aktorek oraz cameo, jakie pojawiły się w ramach MCU. Wybrałem większość takich, które wykraczają poza zwykłe mrugnięcie okiem. Nie uwzględniam tu występów wspomnianego Stana Lee. Sprawdźcie, czy wszystkie udało się Wam wyłapać.
Jaimie Alexander jako Lady Sif w serialu „Loki”
Aktorka pojawia się w jednej z najzabawniejszych i jednocześnie najbardziej metaforycznych sekwencji w całej IV Fazie – staje się elementem swoistej parafrazy mitologicznego motywu syzyfowej pracy. Loki, spotykając Sif, wpada w swoistą pętlę czasową i w kółko odpracowuje swoje grzechy. Dzięki temu dochodzi do jego przemiany wewnętrznej. Jej zapalnikiem staje się wciąż powracająca do niego mściwa Sif policzkująca go za wszystkie zdrady. W ogólnym rozrachunku – wbrew ogólnej spadkowej tendencji jakościowej MCU – cały serial stoi na wysokim poziomie, bardzo ciekawie i zaskakująco rozwija postać kultowego antybohatera, jakim jest Loki. Wrzuca też to całkiem przyjemne jajeczko, jakim jest powrót Lady Sif, której nie widzieliśmy od czasu drugiego Thora. Aktorka nie pojawiła się w Ragnaroku z powodu konfliktu terminarzy.
J.K. Simmons w „Spider-Man: Daleko od domu”
Jeden z tych powrotów do kultowych ról, które ucieszyły najbardziej takich fanów jak ja – wychowanych na Spider-Manach Sama Raimiego. J.K. Simmons pojawiający się w epilogu drugiego Pajączka z Tomem Hollandem, jako naczelny Daily Bugle, czyli J. Jonah Jameson, wywołał mój autentyczny okrzyk zachwytu. J.K. Simmons to aktor wybitny, jego charakterystyczna rola w połączeniu z unikalną charyzmą zapowiadały wielkie rzeczy w IV Fazie. Szkoda, iż później ten potencjał nie został odpowiednio wykorzystany. Niemniej ten krótki moment będący potężnym punktem zwrotnym był prawdziwym popisem siły uniwersum Kevina Feigego. Wydawało się wtedy, że dla niego wszystko jest możliwe. Bardzo chciałbym wrócić do tamtego momentu MCU.
Matt Damon jako Loki, Liam Hemsworth jako Thor i Sam Neill Jako Odyn w „Thor: Ragnarok”
Jedyne potrójne cameo w całym zestawieniu. Kojarzycie ten obrazek z Pewnego razu w… Hollywood, gdzie Leo DiCaprio wskazuje palcem na ekran telewizora? Tak właśnie wyglądałem podczas seansu mojego ulubionego filmu MCU, gdy zorientowałem się, że asgardzkimi aktorami teatralnymi wcielającymi się w Lokiego, Thora i Odyna są odpowiednio Matt Damon, Liam Hemsworth i Sam Neill. To mrugnięcie okiem i gościnne występy sław, to zagranie iście w stylu Taiki Waititiego. Komiczna scena, która zmienia trochę kreację i sposób podejścia do postaci Lokiego i Thora, którzy przyglądają się spektaklowi, jest jedną z małych rzeczy w Ragnaroku, które cieszą najbardziej.[/caption]
Alfre Woodard w „Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów”
Trzecia część przygód Steve’a Rogersa jest przez wielu fanów MCU uważana za swoiste małe Avengers. Trudno się dziwić, bo ilość wprowadzonych tutaj postaci, które odgrywały (i nadal odgrywają) kluczową dla uniwersum rolę, przerosła nawet takie widowisko jak Czas Ultrona. Do gry wchodzą tu chociażby Czarna Pantera czy Spider-Man. Jest tu też jedna niezwykle wysmakowana, uderzająca w mocno dramatyczne tony scena, w której pojawia się świetna aktorka charakterystyczna – Alfre Woodard. Znana głównie z mocnych ról drugoplanowych laureatka nagrody Emmy wciela się w matkę rozpaczającą po śmierci syna, który zginął podczas wydarzeń znanych z Czasu Ultrona. Jej krótka rozmowa z Iron Manem jest niczym mocne uderzenie w sumienie i poczucie winy superbohatera, staje się też poniekąd motorem napędowym jego późniejszych decyzji i działań przedzierzgających się w tytułową Wojnę Bohaterów. Ogromna zasługa tu aktorki, której wyraz twarzy, głębia i wściekłość w oczach są tak intensywne, że aż prawdziwe.
Jeff Goldblum jako Grandmaster w „Thor: Ragnarok”
Ten jednorazowy występ Jeffa w MCU to galaktyczny odlot na pełnym Goldblumie. To fascynujące i zadziwiające, że kino mainstreamowe nie korzystało z tego cudownego kwiatu artystycznej ekscentryczności, która spersonifikowała się w postaci aktora znanego z występów w Musze Cronenberga czy Parku Jurajskim Spielberga. Dopiero w ostatnich latach możemy dostrzec renesans zainteresowania charyzmatycznym aktorem, a jednym z tego znaków była rola w Thor: Ragnarok, gdzie Goldblum zabawił się rolą Grandmastera w sobie tylko właściwy sposób. Uwielbiam.
Bill Murray w „Ant-Man and the Wasp: Quantumania”
Oprócz uroczego w swoim przerysowaniu i kampowości MODOK-a to właśnie pojawienie się Billa Murraya było jednym z lepszych (aczkolwiek fabularnie absolutnie zbędnych) elementów co najwyżej przeciętnego najnowszego Ant-Mana. Murray ze znaną sobie lekkością przechodzi od drwiny, po sarkazm, emanuje charyzmą. Na ekranie może tu jedynie konkurować z nią cudowna Michelle Pfeiffer.
Charlie Cox jako Daredevil w „Spider-Man: Bez drogi do domu”
To był jeden z najważniejszych, najbardziej ukrywanych i oczekiwanych powrotów w historii MCU. Daredevil to mój ulubiony serial Marvela. Byłem sfrustrowany i wściekły, gdy skasowano go na Netfliksie. Kochałem Diabła z Hell’s Kitchen za to, że (zwłaszcza pierwszy sezon) jest mocno utrzymany w klimacie i stylistyce trylogii The Dark Knight Nolana (realizm kina superbohaterskiego i poważny ton to jego sprawka). Takie kino superbohaterskie to było w tamtych latach spełnienie moich marzeń. W Daredevilu już pierwsza scena walki to ukłon do Batman Begins – jest mrocznie, są kontenery, najemnicy i przemykający rycerz nocy. W ogóle najbardziej lubiłem Daredevila w tej zwykłej masce. W stroju nie było takiego klimatu. Do dzisiaj pamiętam, jak niesamowitą reakcję widowni wywołało jego pojawienie się na tych kilka chwil u boku Petera Parkera. A to był tylko początek festiwalu. Charlie Cox jest idealnym Mattem Murdockiem, dlatego absolutnie się nie dziwię, że wywołuje tylko pozytywne wibracje. Podnosi ocenę każdej produkcji, o czym świadczy fakt, że najwyżej ocenianym odcinkiem She-Hulk jest właśnie ten z DD.
Andrew Garfield i Tobey Maguire „Spider-Man: Bez drogi do domu”
Nie ma znaczenia to, że sam film ma pełno luk, jest zlepkiem fabularnych skrótów i zakrawa bardziej na swoisty karnawał rodem z SNL. Fakt powrotu dwóch Spider-Manów na ekran był po Endgame największym momentem kinowej euforii, istnej eksplozji radości widowni, jaką widziałem w życiu. Czy to nie wystarczy?
Bruce Campbell w „Doktor Strange w multiwersum obłędu”
Absolutnie pusty, nieśmieszny, a nawet niezrozumiały moment dla większości fanów MCU i jednocześnie wymowne mrugnięcie okiem w kierunku wiernych widzów Martwego zła i jego kontynuacji. Sam Raimi i jego autorskie stemple to najlepsza rzecz w kolejnym średnim filmie IV Fazy MCU. Niestety, samo pojawienie się Bruce’a Campbella to tylko nic niewnoszące cameo, nie mogło uratować kłopotów konstrukcyjnych i fabularnych samego filmu, który poza niesamowitą Scarlet Witch dźwiga raczej łatkę produkcji ze zmarnowanym potencjałem.
David Hasselhoff w „Strażnikach Galaktyki vol. 2"
Jeden z moich ulubionych cameo w całym MCU. I nie chodzi mi o teledysk Guardians Inferno, ale o istne mrugnięcie, sekundowe przeistoczenie Ego w aktora, będąca zdecydowanie czymś więcej niż tylko pojawieniem się ikony kiczu lat 90. i neonowej uciechy 80. w MCU. David Hasselhoff staje się tu czymś więcej niż jajeczkiem skierowanym w kierunku widzów znających go ze Słonecznego patrolu, a pełnoprawnym elementem konstruującym psychikę Petera Quilla, mającym gigantyczny wpływ na rozwój wypadków i losy… całej Galaktyki. Star-Lord wyobrażający sobie swojego ojca jako Nieustraszonego Davida Hasselhoffa zostaje bowiem poddany przez Ego najwyższej próbie, istnemu praniu mózgu, podczas którego musi się zmierzyć m.in.… z ucieleśnionym wyobrażeniem Hoffa. Proste, genialne zagranie.