REMAKE STRATĄ CZASU. Sięgnij po oryginał

Gdy po ponad siedemdziesięciu latach od premiery King Konga (1933) Meriana C. Coopera oraz niespełna trzydziestu od remake’u Johna Guillermina, za nową wersję opowieści o gigantycznej małpie zabrał się Peter Jackson, nadzieje były ogromne. Pokaźny budżet, szeroki repertuar możliwości technologicznych oraz forma reżysera, który dopiero co zachwycił świat realizacją tryptyku o drodze do Mordoru. Niestety, ale podczas seansu trudno zachować powagę, widząc sztuczność rozmaitych scen akcji.
Twórcy King Konga (2005) nawet nie postarali się zamaskować oznak wygenerowania danych obrazów komputerowo i paradoksalnie CGI stało się przekleństwem dla dzieła Jacksona. Poczucie obecności blue-boxa zamiast naturalnych, dżunglowych plenerów jest doprawdy uciążliwe. Los uciekających bohaterów staje się widzowi mniej obojętny, gdy widzi on sztuczność otaczającej ich przestrzeni. Jeżeli na tego rodzaju widowiska patrzymy pod względem spektakularności oraz efektów specjalnych, mających dostarczyć rozrywki zamiast doszukiwać się głębi psychologicznej, to King Kong Jacksona boli podwójnie. A co gorsza twórcy przesadnie popłynęli z fantazją i jeżeli słynna scena na lodzie ma w sobie nutę romantyzmu i niektórych może poruszyć, tak z fizycznego punktu widzenia nie jest możliwa, co również odbiera widzowi chęć na przyjęcie zaproszenia do świata Jacksona. Beznadziejne efekty specjalne oraz szereg naiwnych rozwiązań fabularnych i w rezultacie współczesny King Kong nie ma prawa się sprawdzić jako porządne kino przygody, na które się zapowiadał.
Miasto aniołów (1998) nie jest klasycznym remakiem, ale tematów łączących go z Niebem nad Berlinem (1987) jest zbyt wiele, aby tych dwóch utworów ze sobą nie łączyć. W zestawieniu tym bezapelacyjnie wygrywa dzieło Wima Wendersa. Jeżeli Amerykanie pragnęli poznać historię zakochanego anioła, który przechodzi do świata „żywych”, wystarczyło sięgnąć po doskonały film niemiecki. Remake jest zbędny.
Wenders stworzył przygnębiającą, melancholijną przestrzeń, która w zupełności oddaje stan uczuć protagonisty. Berlin po stronie aniołów jawi się jako miasto dekadenckie, „kolorowe” na wzór ekspresjonizmu niemieckiego. Wygląd fizyczny aniołów także odpowiada tej ponurej scenerii. Tym większy efekt osiągnął Wenders, gdy w pewnym momencie niespodziewanie postanowił zapalić światło i wlać w życie postaci odrobinę nadziei. Wszelki melodramatyzm zostaje jednak podany na surowo, bez pompatyczności. Niemiecki reżyser potrafi poruszyć swoją historią, ale w żadnym momencie nie ucieka do banału.
Miasto aniołów natomiast ocieka ckliwością. Filmowi brakuje tego bijącego z ekranu chłodu, co w Niebie nad Berlinem, a wizerunkowo anioły przypominają prekursorów bohaterów Matrixa (1999). W europejskim pierwowzorze duet protagonistów wyróżniał się pośród „zwykłych” ludzi, lecz fizycznie od nich nie odbiegał. Anioły z dzieła Brada Silberlinga zostały zbyt dosłownie potraktowane jako postaci „nie z tego świata”. Ponadto, co u Wendersa zostało utkane z poetyckich metafor, to w amerykańskiej wersji uproszczono i podano na tacy. Gdy w Niebie nad Berlinem widza hipnotyzuje śpiewający na scenie awangardowy Nick Cave, to w Mieście aniołów słyszymy patetyczne, typowe dla melodramatu łzawe dźwięki.
W niniejszym artykule nie może zabraknąć przykładu z polskiego gruntu sztuki filmowej. Wybór padł na W pustyni i w puszczy (2001). W porównaniu z pierwowzorem z 1973 roku remake nie broni się na żadnym polu. Władysław Ślesicki zaprezentował realistyczny obraz Afryki, a wraz z duetem młodych protagonistów istotną rolę odgrywała przestrzeń jako równorzędny bohater utworu. Zapewne przyczyną takiego umiejętnego portretowania miejsca akcji było dokumentalne doświadczenie Ślesickiego, wszak to reżyser, który w swojej twórczości zasłynął głównie jako dokumentalista. Dopiero później wymieniane są jego nieliczne dokonania fabularne.
W pustyni i w puszczy autorstwa Gavina Hooda tego realizmu brakuje, a aktorzy pierwszoplanowi nie zachęcają, aby odbyć z nimi długą przygodę. Teoretycznie utwór Hooda opowiada o tym samym, co Ślesickiego, czy przede wszystkim powieść Henryka Sienkiewicza. Młodzi bohaterowie otrzymują przyspieszoną szkołę życia, dojrzewają bez rodzicielskiego wsparcia, pobyt na Czarnym Lądzie dostarcza im zarówno wspaniałych doznań, jak i dramatycznych doświadczeń, muszą się mierzyć z wieloma złoczyńcami oraz rozprzestrzeniającymi się chorobami… Starsza adaptacja książki polskiego pisarza jednak bardziej ujmowała, z większą ochotą kibicowało się Stasiowi i Nel. Widz na własnej skórze odczuwał doskwierające im wycieńczenie, postępującą chorobę czy rozlegający się brud afrykańskiej przestrzeni. Nie brakowało także pamiętnych, uroczych momentów, jak np. słynna scena ze słoniem, które stanowiły o sile tego filmu jako kina familijnego.
Współczesne W pustyni i w puszczy razi sztucznością, a momentami utwór Hooda jest zbyt poprawny, np. w kwestii poziomu brutalności, na którą z nieco większą odwagą zdał się zarówno Sienkiewicz, jak również Ślesicki. W obydwu przypadkach nie analizuję zgodności z literackim pierwowzorem. Obydwaj reżyserzy dokonali niejednego odstąpienia od książki, a jeżeli możemy traktować film jako autonomiczne dzieło, to tym bardziej nie warto się nad tym pochylać.
Na koniec w telegraficznym skrócie wspomnę jeszcze o kilku innych rozczarowujących remake’ach. Pierwszy to Amityville (2005), który powtórnie opowiada o rodzinie Lutzów. Film pozostawia wiele do życzenia pod względem technicznym, a z perspektywy XXI wieku składa się z rzędu klisz, w żadnym aspekcie się nie wybijając. Nawet sławetna para okien nie robi na widzu takiego wrażenia jak w pierwowzorze Stuarta Rosenberga. Przyczyną chłodnej opinii jest zapewne największa bolączka remake’ów, czyli próba odtworzenia czegoś po latach przy jednoczesnym braku wysilenia się na innowacyjność.
Nieudanym projektem okazała się także Mgła (2005), która w swoich środkach straszenia jest skrajnie prymitywna. Twórcom ewidentnie zależało na popisie efektami specjalnymi, przez co zapomnieli o wykreowaniu specyficznej atmosfery, tak kluczowej dla percepcji Mgły (1980) Johna Carpentera. Z kolei w przypadku takich dzieł jak Vanilla Sky (2001) duże znaczenie dla odbioru ma kolejność obejrzenia. Być może wersję Camerona Crowe’a oceniłbym lepiej, gdyby nie wcześniej obejrzany hiszpański pierwowzór. To w kwestii postrzegania samej historii i wielu dróg jej odczytu. Pod względem realizacji samego dzieła chyba wciąż optuję za Otwórz oczy (1997). Mniej efekciarski, mniej kolorowy, a zwłaszcza ostatnie pół godziny jakościowo go dzieli od Vanilla Sky (na korzyść dzieła Alejandra Amenábara).
Z kina westernu za największą remake’ową porażkę uznaję Prawdziwe męstwo (2010). Reżyser pierwowzoru Henry Hathaway był specjalistą w kręceniu opowieści o Dzikim Zachodzie, a znakomicie radził sobie także w ukazywaniu starć człowieka z siłami natury (dla przykładu Niagara – 1953). Dodajmy do tego Luciena Ballarda, który zasłynął zdjęciami, m.in. do przełomowej w historii westernu Dzikiej bandy (1969) oraz wybitnego kompozytora Elmera Bernsteina i już mamy żelazną podstawę dla znakomitego filmu. Wzmacnia ją obecność Johna Wayne’a, którego powiązania z westernem nie trzeba przypominać. Prawdziwe męstwo (1969) Hathawaya to kawał porządnego kina ze świetnie podjętym motywem zemsty.
Remake braci Coen już tak przyzwoicie się nie prezentuje. Naturalnie rzucającą się w oczy zaletą jest pieczołowicie przygotowana scenografia i wiarygodne odtworzenie XIX-wiecznego miasteczka, a Roger Deakins nie omieszkał wykorzystać piękna plenerów. Sama historia nie jest jednak wciągająca, a poziom aktorski nie spełnia oczekiwań. Jeff Bridges nie wykazał wartości dodatniej i nie zagrał niczego ponad to, co już doskonale znamy. Hailee Steinfeld z kolei za bardzo szarżuje. Nie tylko irytuje swoim nadmiernym pyskowaniem, lecz nie pozwala nabrać przekonania odnośnie jej rzekomej wojowniczości. Pierwotna kreacja Kim Darby subtelniej i z większą powściągliwością oddawała zaradność nastoletniej bohaterki i w efekcie widz nie powątpiewał w jej motywacje, pomimo że wciąż śledził poczynania raptem wchodzącej w okres dojrzewania dziewczyny, która także nie stroniła od arogancji i kapryśności.
Fenomen remake’u zapewne nigdy nie upadnie. Możemy już teraz snuć domysły, jakie bieżące filmy doczekają się odświeżeń w perspektywie kilkunastu, kilkudziesięciu lat. Mam tylko nadzieję, że nie pójdą w zapomnienie pierwowzory, tym bardziej, jeżeli scenarzyści remake’ów czerpią z nich garściami. A efekty, bardzo często, są stokroć gorsze.
korekta: Kornelia Farynowska