THE MORE YOU WORK, THE LUCKIER YOU GET. Wywiad z twórcami webserialu oraz filmu Diversion End
Martwiłem się odrobinę, że Dagmara Brodziak i Michał Krzywicki nie do końca pamiętają pewną sytuację z czasów, gdy sporo błądziłem po stolicy. Jakieś trzy lata temu zupełnie przypadkowo trafiłem na domówkę pełną alkoholu, sera i kabanosów, a przy stole siedzieli relatywnie młodzi ludzie, którzy omawiali swój przyszły projekt artystyczny. Wtedy przyświecały im dwa cele: zrobienie serialu, który będzie wyróżniał się na tle innych rodzimych produkcji oraz udostępnienie go alternatywnymi kanałami dystrybucji. Prawdę mówiąc, wyglądało to jak zwyczajne siłowanie się z marzeniami typu wymyślmy start-up, zróbmy coś wielkiego lub gadanie w stylu w swojej głowie za miesiąc będziemy na szczycie, bo najczęściej sny zostają rozbite przez niebiorącą jeńców rzeczywistość przemysłu filmowego. Mijają miesiące, a nawet lata. Ja zdecydowanie rzadziej trafiam w niespodziewane miejsca, alkohol leje się sporadycznie, a Dagmara z Michałem skończyli Diversion End. Już 2 sierpnia do warszawskiego kina Elektronik trafi pełnometrażowa wersja i zapowiada się ona co najmniej intrygująco. Spotykamy się z tej okazji ponownie i rozmawiamy.
Udało się, prawda?
D.B – Chodzi o Diversion End?
Kiedyś, szwendając się po mieście, przez przypadek trafiłem w sam środek waszej burzy mózgów. To były wczesne rozmowy o serialu. Włączyliście mi zwiastun, ale chyba trudno było na sto procent powiedzieć, czy będzie z tego film. I jest.
M.K. – Pamiętam ten wieczór! Rzeczywiście, niewiele wtedy jeszcze wiedzieliśmy oprócz tego, że chcemy to doprowadzić do końca. Później próbowaliśmy wszystkiego, żeby udało się zdobyć pieniądze, za które moglibyśmy Diversion End zrealizować tak, jak sobie to wymarzyliśmy. Zaczynając od crowdfundingu, aż po przetłumaczenie scenariusza z polskiego na angielski i wysyłanie tysięcy maili do producentów z różnych krajów.
D.B. – To był chyba jakoś 2014 rok – ta domówka. Wtedy byliśmy na etapie poszukiwania środków na projekt przez portale typu Polak Potrafi czy Indiegogo. Przeprowadziliśmy trzy takie kampanie, ale niestety nic a nic z tego nie wyszło. Potem wysyłaliśmy ten nasz pierwszy trailer, na który zrzuciliśmy się ze znajomymi, do polskich producentów. Do wszystkich, których kontakty zdołaliśmy zdobyć w sieci lub poprzez znajomych. Niestety nadal nic… Wtedy to właśnie postanowiliśmy, że musimy przetłumaczyć wszystkie materiały na angielski i poszukać kogoś, kto w to wszystko uwierzy, nawet za granicą. I znowu niezliczona ilość maili. Do Stanów, do Chin, do Australii, Japonii, gdziekolwiek…
M.K. -Nie wspominając też o tym, że dzwoniliśmy do agentów Ala Pacino, Martina Scorsese i Quentina Tarantino, żeby może uzyskać u nich jakiś patronat. Robiliśmy to z desperackim wręcz zacięciem.
I raczej nic? Suchutko w portfelu? Aż tu nagle…
D.B. – Nagle, po tym momencie kryzysowym, dostajemy maila od Antoine’a Disle’a, który wali prosto z mostu, że widział ten nasz pierwszy teaser, już wtedy sprzed 1,5 roku, i na tej podstawie wie, że chce inwestować w produkcję. Chciał dogadać szczegóły na Skype, a potem zaprosił nas do Paryża.
Kto to Antoine Disle i czemu brzmi, jakby zesłały go same niebiosa?
M.K. – Tak to właśnie wyglądało. To uczucie wręcz metafizyczne, jakby świat poskładał nam się na nowo.
D.B. – Oczywiście wtedy byliśmy tak zrezygnowani z powodu wszystkich niepowodzeń ostatnich kilkunastu miesięcy, że doszliśmy do wniosku, iż to po prostu blagier. Za różowo to wyglądało. Zdystansowało nas to na dwa tygodnie, na szczęście szybko się opamiętaliśmy. Okazało się, że Antoine jest współwłaścicielem firmy produkcyjnej Rockzeline, która zajmuje się głownie kreowaniem kontentu internetowego, a szczególnie wysokiej jakości webseriali i ten nasz hardkorowy klimat przemocy, satyry z domieszką seksu, jest dokładnie tym, czego szukał.
Co dalej? Dopytuję, bo widzę, że ta historyjka może nieźle poukładać w głowie wielu moim znajomym, którzy sami chcą robić kino.
M.K. – Umówiliśmy się z nim na rozmowę telefoniczną, potem wysłał nam propozycję warunków współpracy, następnie miesiące negocjacji i na początku 2015 podpisaliśmy kontrakt. Od tamtego czasu już wszystko szło w stronę realizacji, choć już wcześniej mieliśmy wiele rzeczy przygotowanych. Mimo braku budżetu już mieliśmy wybrane lokalizacje, w których chcieliśmy kręcić i byliśmy już po jednym castingu. Choć nad scenariuszem jeszcze potem pracowaliśmy razem, trzon fabularny również był gotowy. Bujało się to powoli.
D.B. – W finalnym etapie przygotowań dołączył John Cabrera, scenarzysta z USA, który pracował z nami nad dialogami i pomagał dopracować strukturę.
Uczyliście się w Warszawskiej Szkole Filmowej, wypięliście się na polski rynek, wzięliście sprawy w swoje ręce. Wszystko po swojemu. Diversion End więc zrodził się z rozczarowania?
D.B. – Raczej z woli walki.
M.K. – Trochę tak. Ale motywacją była też świadomość, jak ciężko jest próbować swoich sił w aktorstwie, bo w sumie to od tego się zaczęło. Polecieliśmy kilka miesięcy wcześniej do Londynu, żeby tam zaznać nieco więcej światowych możliwości. I choć naprawdę możliwości tam było wiele więcej niż w Polsce, to styl życia, jakiego wymagały te starania, doprowadził nas na skraj wytrzymałości. Roznosiliśmy ulotki, bo tylko taka praca pozwalała chodzić na castingi. I po jakimś czasie pogoda, ludzie, którzy cię nie zauważają, drożyzna i powolność postępów kariery aktorskiej naraz sprawiły, że siedliśmy któregoś wieczoru i zaczęliśmy pisać. Z gotowym tekstem zdecydowaliśmy się wracać do Polski.
Pierwszy draft różni się od tego, co wleci na ekrany?
M.K. – Bardzo! Scenariusz ewoluował z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. Na początku było bardzo dużo abstrakcyjnych motywów, potem, kiedy zaprosiliśmy do współpracy znajomych ze szkoły, wprowadzaliśmy powoli coraz więcej porządku. Musieliśmy modyfikować wiele elementów z powodu języka. Wszystko brzmi inaczej po angielsku, przełącza się na inny kod kulturowy. Nie mówię, że lepszy czy gorszy. Po prostu inny. I na samym końcu, kiedy byliśmy już zmęczeni materiałem, swój wkład wniósł John Cabrera. Spojrzał na wszystko świeżym okiem, popracowaliśmy nad dziurami, które zauważył i poprawił dialogi.
D.B. – Gdy siedziałeś z nami przy tej wspomnianej przez ciebie butelce, rozmawialiśmy o pierwszym drafcie i to było coś zupełnie innego, ale od pierwszego draftu, nazwijmy go londyńskiego, do wskoczenia w projekt Johna, powstało ich ponad dwadzieścia.
Nowa Warszawa? Zmetaforyzowane miejskie zło? Miasto neonów i grzechu. Czuję, że to ważny bohater tej opowieści. Kto jeszcze?
M.K. – Pozostali to czwórka ludzi, która została w to miasto wrzucona bez przygotowania i nie może się z tej sytuacji wyplątać. Dwójka przyjaciół – policjant i złodziej. I dwie prostytutki, które uciekają od swojego szefa, kradnąc mu przy okazji coś bardzo cennego.
D.B. – Nowa Warszawa to jedno z polis naszego funkcyjnego, alternatywnego uniwersum. Nasze miasta będą tłem kolejnych filmów, z innymi wątkami, bohaterami.
M.K. – Tak, choć w tej części to jeszcze nie jest rozwijane. Zamierzamy rozwinąć motyw polis w następnych naszych projektach.
Światy, które się przeplatają? Tworzycie spójne uniwersum grzechu?
M.K. – Oprócz dystopii w tym świecie istnieją utopie. Bądź też pseudoutopie. Nasz świat zbudowany jest po prostu z całkowicie różnych samowystarczalnych państw-miast, w których zamieszkują powracający bohaterowie. I czasem losy mieszkańców różnych miast się splatają.
Jak przebiegał casting, oprócz ról, które pisaliście z myślą o sobie?
D.B. – Nie było łatwo znaleźć odpowiednich aktorów, nawet kiedy scenariusz był jeszcze w języku polskim, więc kiedy zmienił się język, to tylko utrudniło nam zadanie. Z pierwszego castingu została wybrana filmowa Vera – Ida Jabłońska.
M.K – Anglojęzycznej części obsady szukaliśmy każdą możliwą drogą: przez znajomych aktorów w Wielkiej Brytanii i w Stanach, przez portale castingowe, przez producenta. Okazało się też, że paru fajnych aktorów anglojęzycznym mieszka na stałe w Warszawie.
Webserial, Netflix, alternatywne kanały dystrybucji… Jak oceniacie te zjawiska? Całkiem ekscytujące czasy dla twórczych narwańców.
M.K. – Myślę, że to bardzo naturalna ewolucja. Rynek dostosowuje się do technologii i mentalności społeczeństwa, które wyrasta na portalach społecznościowych i nie ma pojęcia, jak wygląda życie bez Internetu. Ciężko nam jest już czekać na kolejne odcinki tydzień po tygodniu, a wśród młodych coraz więcej jest takich, którzy lubią formy szybsze i krótsze.
Jak będziecie swój serial dystrybuowali? Nie chowacie się tylko w sieci. Będzie można zobaczyć go na wielkim ekranie.
D.B. – Filmowa wersja Diversion End jest ukłonem producenta w naszą stronę. On zajmuje się dystrybucją internetową, a my organizujemy pokazy pełnometrażowej wersji montażowej.
M.K. – Rockzeline – firma Antoine – ciągle się rozwija. Przez tych kilka lat sami zauważamy, jak rynek internetowy rośnie. W tym momencie Antoine współpracuje z takimi osobami jak Ridley Scott czy Bryan Singer. Coraz więksi gracze wchodzą w Internet i to nie tylko ze standardowym metrażem serialowym.
D.B. – Bardzo popularny w Stanach jest teraz metraż 10 x 10, czyli dziesięć odcinków po dziesięć minut. Antoine po Diversion zaczął też wprowadzać wersje fabularne do swoich innych seriali, aby tak jak tutaj z jednego materiału stworzyć dwa doświadczenia dla widza.
M.K. – Zwiększa to na pewno możliwości rozszerzania świadomości o projekcie, chociażby przez festiwale. Dzięki temu mogliśmy pokazać film w Koszalinie na Festiwalu Młodzi i Film, a jeden z grających u nas aktorów, Andres Faucher, dostał nagrodę na festiwalu filmowym w Londynie.
Zwiastun wygląda odważnie. Dagmara, Michał, prywatnie jesteście parą. Trzeba było pokonywać granice wstydu przy tej produkcji? Czy to artystyczne, czy to osobiste?
M.K. – Zawsze. I to nie tylko przed kamerą. Teraz nawet przed każdym pokazem, przed każdą nową publicznością, czujemy, że przełamujemy coś w sobie.
D.B.- Wszystko traktujemy bardzo osobiście, może aż za bardzo. Cały czas uczymy się wyrabiać w sobie dystans.
M.K. – Na każdym etapie miewaliśmy wątpliwości, jak ludzie to odbiorą, jak odbiorą nasz film najbliżsi, znajomi itp. Ale chyba właśnie na tym polega sztuka. Rozbieramy się przed ludźmi, zostajemy nadzy.
D.B. – A co do wstydu i bycia parą – najtrudniej się patrzy na to, gdy twój facet ma intymną scenę z kimś innym. I to tak prawdziwą! Raczej nie zostawałam przy podglądzie podczas takich scen.
Film już zauważono za granicą. Co dalej oprócz dystrybucji internetowej?
D.B. – Pracujemy z Antoine’em pełną parą nad drugim sezonem, Follow Diversion. Mamy też drugi projekt w bardzo zaawansowanym stadium, przy którym pracujemy z Johnem. On jest tym razem autorem. Nazywa się August One i jest produkowany przez Antoine’a i Bryana Singera. Generalnie Rockzeline powoli zamienia się w taką międzynarodową rodzinę twórców, co też nam daje spore możliwości. Marzymy o dystrybucji również tutaj w Polsce, niestety na razie jeszcze nikt nam nie zaufał, ale wierzymy, że jeszcze przyjdzie taki moment.
M.K. – Poza dystrybucją internetową jeszcze nie wiemy. Staramy się zauważać możliwości, które do nas przychodzą i z nich korzystać. Dzisiaj plan jest taki, że sami będziemy organizować pojedyncze pokazy, na których będziemy się pojawiać z członkami naszej ekipy i aktorami. Jeden z takich pokazów organizujemy w środę 2 sierpnia w kinie Elektronik.
M.K. – W tym samym czasie pracujemy nad Follow Diversion, drugą częścią projektu, w którym eksplorujemy nasz świat. Wprowadzamy całkowicie nowe postacie i poruszamy całkowicie nowe tematy. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to zdjęcia zaczynamy na początku następnego roku.
Warto było? Boksować się z rzeczywistością? Powiedzcie to głośno i wyraźnie, nakręćmy tych młodych filmowców do działania!
M.K. – Bardzo warto, ale nauczyliśmy się też, że trzeba być bardzo elastycznym. Bo to, co do nas przychodzi, rzadko przypomina dokładnie to, co sobie wyobrażamy na początku. I będąc zafiksowanym na naszą wizję świata możemy nieopatrznie przeoczyć niektóre możliwości. Kręcenie filmów to sprawa społeczna – trzeba poznawać ludzi, ścierać się z nimi, wyjść poza strefę komfortu. Koniec końców chodzi o to, żeby coś stworzyć i móc pokazać swoje dzieło publiczności, a można to osiągnąć na wiele różnych sposobów, ale nigdy w pojedynkę.
D.B. – Ważne, by się nigdy nie zatrzymać. Jak mówi nasz anioł stróż, Antoine, the more you work, the luckier you get.