Kordian Kądziela (1670): „Śmianie się z własnych wad świadczy o dojrzałości – zarówno człowieka, jak i narodu” [WYWIAD]
Serial 1670 podbił serca widzów w ciągu zaledwie jednego dnia. Miesiąc po premierze jego popularność wciąż nie gaśnie. Wręcz przeciwnie – baza fanów powiększa się z każdym dniem, a potrzeba wyrażania opinii na temat serialu stała się niemal sprawą narodową. Co sprawiło, że „mockument w XVII wieku” tak szybko osiągnął tak ogromny sukces? Co tak naprawdę bawi Polaków? Jak produkcja została przyjęta za granicą? Kto okazał się obsadowym zaskoczeniem? I co przypadkowo stało się najważniejszym nieożywionym bohaterem 1670? Rozmawiamy z Kordianem Kądzielą, jednym z dwóch reżyserów nowego polskiego hitu Netflixa.
Natalia Hluzow: „1670” to obecnie najpopularniejszy serial na Netfliksie, tak samo na Filmwebie. Na Facebooku powstało już kilka grup zrzeszających fanów serialu, których są tam tysiące. Widzowie tworzą memy, dyskutują, szukają easter eggów… O serialu w swoim przemówieniu wspomniał ostatnio nawet premier Polski. Czy spodziewaliście się aż takiego sukcesu?
Kordian Kądziela: Czuliśmy, że zrobiliśmy jakościowy serial, ale aż takiego sukcesu na pewno się nie spodziewaliśmy. Chcieliśmy zrobić komedię, która będzie nie tylko pełna inteligentnego humoru, ale też atrakcyjna i widowiskowa w obrazku, dlatego bardzo dbaliśmy o każdy detal. Wiedzieliśmy, że robimy coś wyjątkowego, tylko do końca nie byliśmy pewni, jak przyjmie to publiczność. Może dlatego, że przez wiele lat zarówno ja, jak i Maciek Buchwald (drugi z reżyserów serialu – przyp. red.) odbijaliśmy się od drzwi różnych decydentów, słysząc, że w Polsce nie ma zapotrzebowania na ambitną i inteligentną komedię, że nie ma na nią widowni? Tymczasem my w głębi duszy czuliśmy, że jest inaczej. Byliśmy pewni, że taka widownia w naszym kraju jest. Pamiętam, jakie komedie leciały w polskiej telewizji już w latach 90., i to w najlepszym czasie antenowym. Pamiętam Monty Pythona i rewelacyjny program Za chwilę dalszy ciąg programu, ale także Komiczny Odcinek Cykliczny, szalone Lalamido, Dzyndzylyndzy czy program Oczywiście grupy Łyżka Czyli Chilli. Takiego alternatywnego, abstrakcyjnego humoru kiedyś było mnóstwo w głównych stacjach telewizyjnych. Wiem, że Polacy mają bardziej wysublimowane poczucie humoru, niż myślą o tym producenci. Premiera 1670 tylko potwierdziła nasze przypuszczenia. Okazało się, że publiczność była złakniona tego typu humoru – komedii, która nie obraża inteligencji widza, w której dopracowano każdy detal. Jesteśmy bardzo mile zaskoczeni skalą popularności serialu, który zaczął już żyć własnym życiem w internecie. Tak jak wspomniałaś – zaczęły powstawać różne grupy na Facebooku, fanpage’e z memami czy rankingi najlepszych serialowych tekstów. Już pierwszego dnia po premierze 1670 pojawiły się porównania do takich klasyków polskiej komedii, jak Miś czy Dzień świra. Było to dla nas wręcz przytłaczające, bo to dziś kultowe dzieła. Wiele marek w social mediach nawiązuje do naszego serialu w ramach swoich działań marketingowych. Widziałem też, że jedna z fanek serialu napisała piękny i wzruszający fanfik, będący wymianą listów między Zofią i Rozalią. Ale największym zaskoczeniem było dla nas to, kiedy w odstępie zaledwie kilku dni do naszego serialu odniosło się dwóch premierów. Najpierw były premier Mateusz Morawiecki nagrał odcinek swojego podcastu w całości poświęcony naszemu serialowi, a niedługo później polecił go na swojej konferencji prasowej obecny premier Donald Tusk. To wszystko dość surrealistyczne. Czekam na głos pozostałych byłych premierów.
Ja, pisząc recenzję 1670, wspomniałam o tym, że czuję, że jest to tego typu produkcja, która ma znamiona kultowości; że teksty, które tam padają, mogą się przedrzeć do codziennych rozmów, do innych sfer naszego życia; że to może się po prostu przyjąć i z nami zostać, nie tylko na zasadzie kolejnego – nawet dobrego – serialu, który ktoś obejrzy, doceni i zapomni. Ale chyba ja też nie spodziewałam się tak ogromnego zasięgu tego zjawiska, jakim jest 1670.
Tak, to naprawdę coś niesamowitego.
Zdecydowanie. Ale jak to bywa przy tak popularnych, a zarazem odważnych produkcjach, nie wszystkie wypowiedzi na temat 1670 to okrzyki zachwytu. Rzesze widzów pokochały ten serial, ale jest też spore grono osób, którym ciężko przełknąć to, co tam pokazujecie, o czym opowiadacie. Pewien czytelnik w komentarzu pod moją recenzją 1670 nazwał go serialem dla ojkofobów. W jednej z recenzji przeczytałam, że brakuje tylko Jandy i Stuhra, by był to „100% content dla libków”. Wypowiedzi polityków ten sposób myślenia tylko ugruntowują… I tu znowu wracamy do Waszych prognoz i oczekiwań. Czy na etapie realizacji, wiedząc, że pewne treści mogą być dla pewnych grup triggerujące, byliście gotowi na to, że część polskiego społeczeństwa jednak potraktuje 1670 jako obrazę i wymierzony im policzek?
Zacznijmy od tego, że według nas ten serial w ogóle nie jest obrazoburczy. Domyślaliśmy się oczywiście, że może tak zostać odebrany przez niektóre grupy społeczne, bo ludzie mają różne poczucie humoru, ale obrażenie kogokolwiek nigdy nie było naszym zamiarem. Dbaliśmy o to, by humor w 1670 był „pozytywny”, by serial nie patrzył na nikogo z wyższością, a widzowie polubili wszystkich jego bohaterów. Sam lubię takie komedie, których twórcy traktują swoich bohaterów życzliwie, rozumieją ich mimo wad. Przecież wszyscy mamy wady, każdy naród ma wady, dlatego warto się z nich czasem pośmiać. To nie tylko świadczy o dojrzałości, ale jest też dobre dla zdrowia psychicznego – zarówno pojedynczego człowieka, jak i całego narodu. Bardzo dobrze, że pojawiły się również głosy krytyczne, bo to świadczy o dużym zainteresowaniu serialem. Byłoby dziwne, gdyby takie głosy się nie pojawiły. Czasem mam ochotę czyjąś opinię sprostować, coś wyjaśnić, ale przecież każdy ma prawo do własnego zdania. Fajnie, że ludzie mają potrzebę uzewnętrznienia się, nawet jeśli ich opinia na temat naszej produkcji jest negatywna. Zabranie głosu w sprawie 1670 to już niemal sprawa narodowa. Czy może być większy komplement dla twórcy niż fakt, że jego twórczość żyje i jest przez odbiorców omawiana na różne sposoby?
Wspomniałeś, że z Maćkiem Buchwaldem pukaliście do różnych drzwi ze swoimi komediowymi scenariuszami. Jak to się stało, że spotkaliście się przy tym projekcie i zrealizowaliście właśnie ten scenariusz, który napisał Kuba Rużyłło?
Scenariusz 1670 został podczas pandemii wyciągnięty z szuflady Kuby przez naszego producenta kreatywnego Ivo Krankowskiego, który bardzo uwierzył w potencjał tej historii, przedstawionego świata i jego bohaterów. Ivo zaczął szukać chętnych nadawców, ale nie mógł znaleźć finansowania. Na papierze serial wydawał się bardzo drogi, mimo że Kuba Rużyłło – by nie odstraszyć producentów kostiumem i całą tą historyczną otoczką – starał się go napisać w formie kameralnego mockumentu. Ale i to wydawało im się zbyt trudne do zrealizowania. Byli też tacy producenci, którzy nie rozumieli zawartej w scenariuszu ironii, odbierając go zbyt dosłownie albo uznając serial za klasistowski czy antyfeministyczny, co jest oczywiście kompletnym nieporozumieniem. Do mnie tekst Kuby trafił kilka lat temu, kiedy wreszcie udało nam się zainteresować projektem jednego z nadawców. Ja i Maciej znaleźliśmy się wtedy w grupie potencjalnych reżyserów, jednak i tym razem scenariusz trafił do szuflady. Aż wreszcie na naszej drodze pojawił się Netflix, który w ten projekt uwierzył i postanowił w niego zainwestować. Tu trzeba oddać cześć Kubie Razowskiemu, który przekonał Netflixa, że ten serial to czyste złoto, że warto dać szansę młodym twórcom, bo czegoś takiego jeszcze w Polsce nie było. Pierwszego jako reżysera zatrudniono Maćka Buchwalda, ale z powodów techniczno-kalendarzowych okazało się, że potrzebny jest też drugi reżyser. Ponieważ od dłuższego czasu mijaliśmy się z Maćkiem na różnych festiwalach filmowych, wiedzieliśmy, że lubimy nawzajem swoje filmy, że mamy podobną wrażliwość i poczucie humoru, z kolei producenci Janek Kwieciński i Ivo Krankowski znali moje komediowe krótkie metraże, Maciek wskazał mnie. I tak zostałem zaproszony do projektu. Kiedy dołączyłem, Maciek był już po rozmowie z operatorem – Nilsem Croné. Wspólnie uzgodnili, że nie chcą robić wszystkiego dokładnie tak, jak w scenariuszu. Uznali, że jeśli widzowie mają uwierzyć w tę historię, to musi być w niej zawarta jakaś prawda, która jest siłą napędową każdej dobrej komedii. Nie chcieli zrobić kolejnego serialu w konwencji The Office.
No właśnie, bo myśląc „mockument”, widzimy dokładnie coś takiego – kameralne wnętrza, uboga scenografia, kamera z ręki, przeciętne zdjęcia… A Wy poszliście w ogromny rozmach. Bardzo mnie to zaskoczyło już na etapie zwiastuna. Ale to dobrze, bo to właśnie przykuło uwagę.
Tu nie tyle chodziło o przykucie uwagi, ile o wspomnianą przeze mnie prawdę. O to, by widz nie miał wrażenia, że ogląda Bartka Topę w making offie filmu kostiumowego. Gdybyśmy próbowali zrobić The Office osadzone w XVII wieku, tak jak było w scenariuszu, tak by to właśnie wyglądało. No bo skąd ta kamera? Skąd ekipa? Do kogo ci bohaterowie się zwracają? W mockumencie zawsze, gdy ktoś łamie czwartą ścianę, to ta domniemana ekipa staje się uczestnikiem akcji. Nie chcieliśmy tego. Zaczęliśmy więc szukać referencji jeden do jeden, jakiegoś punktu zaczepienia, ale nie potrafiliśmy znaleźć. Ty porównałaś serial do Wielkiej, gdzie jest kostium, rozmach i satyra, ale nie ma łamania czwartej ściany. Podobnie jest w Norsemen. Z kolei w Co robimy w ukryciu jest kostium i łamanie czwartej ściany, ale też ekipa i to, co się dzieje współcześnie. Zdecydowaliśmy, że pójdziemy w kierunku Fleabag czy House of Cards, gdzie bohaterowie nie zwracają się do kamery czy ekipy, tylko bezpośrednio do widza. Założyliśmy świadomy kontakt z odbiorcą, bez przyłapywania i podglądania bohaterów, tak jak w The Office, który jest klasycznym mockumentem. Punktem wyjścia Maćka i Nilsa było więc pójście w stronę wizualnej prawdy.
Kiedy rozmawiałam z innymi dziennikarzami, z którymi miałam przyjemność oglądać ten serial po raz pierwszy, też nie znaleźliśmy niczego takiego. Ale myślę, że w tym jest tak naprawdę siła tego serialu – że jest gdzieś na styku i Wielkiej, i The Office, i Norsemen, i Co robimy w ukryciu, i Monty Pythona, do którego też często się Wasz serial porównuje. Jest jednak zupełnie nowym połączeniem tych z pozoru niełączących się elementów. Dlatego jest tak świeży. I dlatego tak działa.
No tak, serial 1670 to świeży i w pewnym sensie pionierski projekt, ale z tego powodu było to również bardzo ryzykowne przedsięwzięcie. Dlatego, kiedy przyszliśmy z pomysłem do Netflixa i powiedzieliśmy, że chcemy zrobić ten serial, ale w nieco innej konwencji niż ta ze scenariusza, musieliśmy przekonać decydentów, że nasz pomysł naprawdę działa. Zrobiliśmy to w ciągu dwóch próbnych dni zdjęciowych, w trakcie których nakręciliśmy próbkę serialu.
I zadziałało!
Tak. Już przy pierwszym ujęciu, gdy tylko zobaczyliśmy Bartka Topę, który w kostiumie z epoki zwraca się do kamery i z poważną miną mówi zupełnie niedorzeczne kwestie, zaczęliśmy się śmiać i od razu wiedzieliśmy, że to jest dokładnie to, w co chcemy iść. Netflix też się do tej konwencji szybko przekonał. Muszę tu podkreślić ogromną rolę Janka Kwiecińskiego, producenta ze strony Akson Studio, który otoczył mnie i Maćka – młodych jeszcze twórców, którzy nie robili dotąd niczego na taką skalę – największymi fachowcami w branży. Obok nas znaleźli się Kasia Lewińska od kostiumów, Mieciu Koncewicz od scenografii czy Janusz Kaleja od charakteryzacji – fachowcy, którzy nie tylko znają się na swojej robocie, ale też świetnie poczuli proponowany przez nas humor. Jak tę Adamczychę przedstawić? Jaki zaprezentować poziom odrealnienia? Jakie rekwizyty przygotować? Wspólne tworzenie tego świata było wspaniałym procesem, przy którym wszyscy świetnie się bawiliśmy.
Te współczesno-historyczne rekwizyty w 1670 to coś absolutnie wspaniałego!
Tak, ale zauważ, że tu też musieliśmy przyjąć jakąś koncepcję. Ustaliliśmy, że nie robimy Flinstonów, gdzie telewizor z kamienia ma normalny kineskop. Nie chcieliśmy czegoś takiego. Postawiliśmy na realizm, na przedmioty możliwe do wykonania w czasach, o których serial opowiada. Gdyby tylko ktoś wtedy na to wpadł…
A jak było z planowaniem dialogów czy właśnie zwrotów do widza? Dopuszczaliście improwizację czy wszystko, każde mrugnięcie okiem, było tu szczegółowo zaplanowane?
Wszystko było bardzo precyzyjnie przygotowane. Być może wiele osób myśli, że komedia w dużej mierze opiera się na improwizacji – i pewnie jest mnóstwo takich produkcji – ale ja już w szkole filmowej, pracując nad klasycznym mockumentem pt. Szczękościsk, przekonałem się, że jest zupełnie inaczej. By osiągnąć zamierzony efekt, czyli rozbawić widzów, potrzebna jest precyzyjnie zaplanowana warstwa tekstowa, na którą dopiero w drugiej kolejności nakładamy trochę „brudu”: nieco mieszamy składnię, robimy kilka nieostrych ujęć, planujemy gdzie i kiedy ktoś się potknie itd. 1670 nie jest klasycznym mockumentem i cały ten proces nieco różnił się w szczegółach, ale ogólne podejście bazujące na bardzo precyzyjnym zaplanowaniu każdego ujęcia jest takie samo. Przygotowaliśmy z Nilsem bardzo szczegółowy scenopis, potem Nils zrobił rzuty z góry każdego ujęcia, dzięki czemu wiedzieliśmy dokładnie, gdzie na planie znajdą się aktorzy, gdzie umieścimy oświetlenie itp. To pozwoliło nam czuć się pewnie na planie i przyspieszyło pracę wszystkim pionom. Dopiero gdy miałem już dubel, a czas nam na to pozwalał, zgadzałem się, by aktorzy trochę improwizowali. Uwielbiam na przykład kaszlnięcie Bartka Topy w kamerę w szóstym odcinku.
Ale precyzyjny plan to jeszcze nie wszystko, by komedia potrafiła rozbawić, prawda?
Reżyserowanie komedii to jest przede wszystkim operowanie rytmem. Nie wiem, czy jestem w stanie wygłosić tu jakąś teorię na ten temat, ale uważam, że jeśli dramat jest melodią, to komedię buduje się na rytmie. I ja intuicyjnie ten rytm komediowy czuję. Dla mnie kolejne duble to jest przede wszystkim korygowanie tych rytmów – sprawdzanie, czy żart odpowiednio wybrzmiał i wciąż jest śmieszny, czy już nie.
Ten rytm musisz czuć pewnie nie tylko Ty, jako reżyser, ale także aktorzy.
Tak, znam kilku wybitnych polskich aktorów, którzy akurat komedii nie czują, dlatego w naszym przypadku bardzo ważny był odpowiedni casting. Siedzieliśmy z Kasią Gryciuk-Krzywdą długie miesiące w studiu castingowym, by znaleźć taką obsadę, która nasz humor nie tylko poczuje, ale też idealnie odda go na ekranie.
A był ktoś taki, kogo o ten komediowy timing nie podejrzewałeś, a zaskoczył Cię podczas castingów?
Z osób, które są w serialu?
Tak. Mnie na przykład bardzo zaskoczyła Katarzyna Herman, że – jako dramatyczna aktorka – poradziła sobie w komedii. Zaskoczył mnie też Kazik Mazur, który był dla mnie dotychczas Kamilem z Na wspólnej…
Jeśli chodzi o Kazika Mazura to ja akurat… nie oglądałem nigdy Na wspólnej, więc Kazik był dla mnie zupełnie świeżą twarzą, mam nadzieję, że się za to na mnie nie obrazi. Długo szukaliśmy kogoś, kto przekonująco zagra psychopatę, który nagle wpada w trans i chce mordować szlachciców. Gdy do studia castingowego wszedł Kazik, wiedzieliśmy, że mamy to. On już wtedy był tą postacią, wniósł intrygujący niepokój. Obserwując go, wszyscy siedzieliśmy jak na szpilkach, tym bardziej że na casting przyszedł z nożem. A do tego okazało się, że ma olbrzymi potencjał komediowy.
Natomiast w przypadku Kasi Herman, to tak, masz rację. To totalne objawienie komediowe. Ona zresztą sama nie widziała się w takim serialu. Gdy Maciek i Ivo zwrócili się do niej z propozycją, w pierwszej chwili odmówiła. Powiedziała, że nie potrafi, że to nie dla niej. Ale było jasne, że do roli Zofii potrzebujemy dokładnie takiej aktorki – o nieprawdopodobnej charyzmie, posągowej, wręcz majestatycznej. Do tego musiała to być aktorka wybitna, dramatyczna, która po prostu udźwignie niełatwą rolę Zofii, przechodzącej w perspektywie całego sezonu największą przemianę. Szczególnie pod koniec, w finale, kiedy Zofia ma mocne sceny dramatyczne. I jak widać, nasz wybór był słuszny, bo ludzie pokochali Zofię. Kasia Herman zagrała ją perfekcyjnie.
A kogo Ty pokochałeś najbardziej, jeśli chodzi o postaci?
Ciężko wybrać, ale jeśli miałbym już wskazać, to byłby to Bogdan. On mnie na ekranie wzrusza, choć – co ciekawe – nie czułem tego w tekście. Kiedy dostałem scenariusz, jeszcze przed castingami, to wyraziłem swoje wątpliwości przed scenarzystą, Kubą Rużyłło, zastanawiając się, czy my w ogóle tego Bogdana potrzebujemy. Miałem wrażenie, że za dużo tu takich czysto komediowych postaci drugoplanowych. Ale gdy zobaczyłem, co z postacią Bogdana zrobił Dobromir Dymecki, szybko zmieniłem zdanie. Byłem w szoku, jakiej Dobromir nadał tej postaci głębi, smutku, zrozumienia. Patrząc na niego, rozumie się, skąd się biorą jego ciągoty i potrzeby. To postać zabawna i wzruszająca jednocześnie, postać, która ma już swoich wyznawców. Jestem pod wrażeniem pracy, którą Dobromir wykonał.
Tutaj pojawia się jeszcze inny aspekt. Wielu polskich aktorów komediowych jest przyzwyczajonych do określonego typu grania, bardziej rubasznego, wschodniego. Tymczasem my szukaliśmy takiego amerykańskiego grania na minimum. Świetnie sprawdził się w tej konwencji Andrzej Nejman, czyli Waldek Złotopolski.
Jest Waldek Złotopolski, jest też ksiądz Żmija z Sandomierza… Są nawet Avengersi (śmiech). Czy te wszystkie odniesienia do popkultury były już zapisane w scenariuszu, czy dodawaliście je z czasem?
Różnie. Na poziomie dialogów większość była zawarta już w scenariuszu – ksiądz Żmija czy Marvel, o których mówisz, czy nawet Paweł Jumper. Moment, w którym wysłałem Bartkowi Topie – aktorowi scen polskich – filmik z Pawłem Jumperem jako referencję aktorską, był jednym z najdziwniejszych, ale zarazem najwspanialszych momentów w mojej działalności reżyserskiej. Ale oczywiście nanosiliśmy też swoje smaczki. Dużo ukrytych tropów popkulturowych pochowaliśmy w scenografii czy kostiumach. Docierają do nas głosy, że ludzie oglądają 1670 po kilka razy właśnie po to, by wyłapać więcej smaczków.
W kostiumach?
Tak. Oglądaliśmy z operatorem dużo obrazów przedstawiających świat baroku, ale wspaniałe rzeczy przynosiła nam też Kasia Lewińska od kostiumów, która cały czas mówiła o pięknie i stylu. Przekonywała nas, że nie możemy używać kostiumów z magazynów WFDiF uszytych lata temu pod Potop czy Ogniem i mieczem. Powtarzała, że wszystko musimy uszyć od podstaw i że to musi być stylowe. To dzięki Kasi i takiemu myśleniu powstały genialne kostiumy z epoki, różne ich wzory i desenie, a także stroje dopasowane do bardzo konkretnych czynności, np. specjalny komplet w żołędzie jako rodzaj kamuflażu szlacheckiego służący do polowania. Część tych specjalnych kostiumów zaprojektował i uszył Tomasz Ossoliński. I to też są małe dzieła sztuki. Strój, który nosi Henryk Lubopolski grany przez Bartka Gelnera, ma na sobie poukrywane inicjały HL. To taki trademark, jak Louis Vuitton. To też pomysł Kasi.
Wspomniałeś o operatorze. Widziałam na Facebooku, że on też przygotował piękne zestawienie – kadrów z serialu z autentycznymi obrazami z epoki. Ale nie tylko…
Tak, na spotkaniach dużo rozmawialiśmy i szukaliśmy referencji. Chcieliśmy jak najwięcej takich smaczków poupychać – z jednej strony odniesień do malarstwa barokowego, a z drugiej na przykład do Sknerusa McKwacza.
Okej, a jeśli chodzi o słynne fakapy? Czy było coś, co Wam się na planie totalnie posypało?
Wszystko było świetnie przygotowane, ale w przypadku tak dużych produkcji zawsze zdarzają się jakieś irytujące drobiazgi. U nas były to na przykład samoloty, bo serial kręciliśmy niedaleko Jesionki pod Rzeszowem, gdzie stacjonuje amerykańskie wojsko. Na planie pracowaliśmy w gorącym lotniczo okresie, co było uciążliwe, bo kilka razy musieliśmy przerywać zdjęcia ze względu na dźwięk. Błoto też było uciążliwe, ale to zupełnie inna historia. Błoto akurat pokochaliśmy. Ba! Stało się ono jednym z głównych bohaterów serialu.
Chcesz powiedzieć, że nie miało nim być?
W scenariuszu, który dostałem na początku, było lato, a wieś wyglądała pięknie jak na pocztówce. Szybko okazało się jednak, że ze względu na harmonogram zdjęć i ustaloną datę premiery nie będziemy kręcić latem i że tej pocztówkowej Polski nie będzie. Pamiętam moment, kiedy nasz scenograf Mieciu Koncewicz przygotował cały folder przedstawiający… piękno błota, w którym zebrał mnóstwo referencji – z filmów czy malarstwa. Poznaliśmy strukturę błota, jego barwy i przekonaliśmy się, że błoto również może być bohaterem tej historii. Od tego momentu błoto nie tylko nam nie przeszkadzało. Pokochaliśmy je.
To wszystko, co stworzyliście, idealnie wpisuje się w trend współczesnej chłopomanii. Jak myślisz, skąd powrót tej tematyki? I dlaczego Wy też po nią sięgnęliście?
Wydaje mi się, że moda na chłopomanię jest echem tego, co od kilku lat dzieje się w polskiej literaturze. Dyskusja o systemie klasowym, feudalnym przetoczyła się już przez całe środowisko, nazwijmy to literacko-intelektualne, teraz trafia pod strzechy do szerszego odbiorcy. I bardzo dobrze. Jako naród powinniśmy wiedzieć, skąd się wywodzimy i że w zdecydowanej większości przypadków nie jest to szlachta. Przed chwilą w kinach był film Chłopi, który cieszy się ogromnym zainteresowaniem widzów, za chwilę premierę będzie miał Kos Pawła Maślony, który zebrał bardzo dobre recenzje krytyków. To niesamowite, że to wszystko dzieje się w jedno półrocze i że te filmy są tak bardzo różne.
My nie mieliśmy ambicji, by zabierać ważny głos w sprawie różnic klasowych. Potraktowaliśmy XVII wiek jako bardzo fajny setting komediowy i świetną możliwość nawiązania do współczesności. Podeszliśmy do tego tak, jak twórcy Asterixa, którzy nie stworzyli tego komiksu po to, by dyskutować o Galach.
Tak, ale jednak gdyby ten bohater zbiorowy był inny – zamiast Sarmatów byliby to np. wcześni Słowianie, to ten serial też byłby inny i inne rzeczy by komentował, więc myślę, że to, że wybraliście właśnie ten moment historii, ma jednak jakieś znaczenie.
Tak, ale głównie w służbie komedii. Naszym zdaniem nawiązania do współczesności wrzucone w barokowy kostium po prostu bawią dużo bardziej. Ale wydaje mi się, że humor 1670 jest znacznie bardziej uniwersalny, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka; że mimo wszystko to nie jest hermetyczny serial o Polsce i Polakach, i to jeszcze sprzed wieków, który wymaga dużej wiedzy historycznej. Po reakcjach na serial na świecie widzimy, że ten rodzaj humoru rezonuje, że również ludzie z innych krajów odnajdują w tej opowieści siebie i swoje narody, że widzą w nim dość uniwersalną historię o ludzkich przywarach.
Ale pewnie, gdyby miały powstać np. zagraniczne wersje, to pewne rzeczy musiałyby zostać zmienione.
Gdybym zobaczył brytyjski serial, w którym Brytyjczycy plują na dźwięk słowa „Szkoci”, to bardzo szybko wyłapałbym ten kontekst. Nie potrzebowałbym do tego jakiejś wielkiej obudowy historycznej. Wydaje mi się, że na podobnej zasadzie działa żart ze Szwedami. Gdy rozmawiam z Polakami, którzy oglądali serial ze swoimi zagranicznymi przyjaciółmi czy partnerami, to okazuje się, że poziom zrozumienia serialu jest bardzo wysoki. Niezrozumiałe gagi można policzyć na palcach jednej ręki. To dobrze świadczy o ponadczasowości i uniwersalizmie zaprezentowanego humoru.
A Ty, gdy oglądasz 1670 jako widz, to czy coś byś w nim teraz zmienił?
Jest za wcześnie na takie wnioski, póki co cieszymy się świetnym odbiorem serialu w Polsce i na świecie. Rozmawialiśmy oczywiście o tym, co w serialu zagrało, a co nie, co ewentualnie zrobilibyśmy inaczej, ale były to tylko czysto teoretyczne rozważania.
Więcej Stanisława!
Tak, mamy to w kajeciku. Ale wciąż nie wiemy, czy powstanie drugi sezon.
Myślę, że po takim sukcesie, nie ma co do tego wątpliwości…
Wiem tyle, że odbiór serialu jest bardzo dobry i że kontynuacji domagają się widzowie, co jest bardzo miłe. A my z niecierpliwością czekamy na dalsze decyzje.
W takim razie i Wam, i sobie serdecznie życzę, żebyśmy się doczekali. I jeszcze raz gratuluję!
Wielkie dzięki. Teraz wszystko jest w rękach widzów.