FILMÓW NIE DA SIĘ ROBIĆ SAMEMU. Wywiad z Patrycją Widłak, reżyserką dokumentu “Rodzina”
Nie brzmi to przekonująco. Prosisz bohatera, by zaufał ci w ciemno?
Trochę na tym to polega. W trakcie naszej rozmowy bohater odszedł na chwilę, zaczął rozmawiać z kimś innym. Byłam tak zahipnotyzowana, że prawdopodobnie nawet nie mrugnęłam okiem w trakcie tej sytuacji. Gdy rozmówczyni odeszła, ja podeszłam do bohatera i powiedziałam: zobacz, czy ja bym to wymyśliła? To życie pisze najciekawsze sceny. Mam wrażenie, że dopiero wtedy bohater zrozumiał, o co mi chodzi.
Mam wrażenie, że najtrudniejszy jest montaż takiego materiału. Musisz dogodzić swoim bohaterom, stworzyć coś, co sobie obmyśliłaś, a do tego pokazać prawdę widzowi.
Kiedyś, nie pamiętam gdzie, znalazłam zdanie: rola montażu na starcie wyklucza w dokumencie prawdę. Jeśli widzisz coś tu i teraz, to jest prawdą. Jeśli kręcisz życie ludzi przez 8 miesięcy, wybierasz z tego jakieś momenty i zamykasz film w 30 minutach, to ja tego prawdą nazwać nie mogę. To jakiś punkt widzenia. Trzeba jednak dążyć do tego, by nie tworzyć tez. To chyba najbardziej uczciwe, co da się zrobić. Dać widzowi przestrzeń.
Montażysta i reżyser muszą odwzajemniać swój punkt widzenia?
Moja montażystka Malwina Wodzicka miała zupełnie inny pogląd na sprawę, ja z kolei byłam zaangażowana emocjonalnie. Kosztowało nas to wiele trudnych rozmów. Działam intuicyjnie, często czuję, że coś powinno być w innym miejscu, niż jest. Tak było z zakończeniem filmu, które ustaliłam z moją opiekunką, ale po zmontowaniu nie czułam tego. Z perspektywy czasu widzę, że te sytuacje nauczyły mnie tłumaczenia innym, o co mi chodzi. Na początku mówiłam: słuchajcie, ja czuję, że… Nie potrafiłam wytłumaczyć tego argumentami. Teraz widzę, że to oznaka braku szacunku. Ktoś poświęca pół roku czasu na pracę ze mną, a ja mówię, że tego nie czuję. To głupie.
Opowiedz, jak wyglądał montaż materiału z 8 miesięcy. To sporo czasu, człowiek może się pogubić.
Moja opiekunka artystyczna powiedziała: weź materiał i wybierz z niego najmocniejsze sceny. Wrzuć to do programu montażowego, a potem będziemy się zastanawiać, jak ułożyć to dramaturgicznie i co wsadzić pomiędzy, żeby ułożyło się w historię. Sama kręciłam materiał, więc miałam ten komfort, że wiedziałam, co mam i w jakiej kolejności. Operator dołączał się w przypadkach, gdy trzeba było kręcić na dwie kamery. Część materiałów została też nakręcona przez Piotra, drugiego reżysera.
Film nakręciłaś w Warszawie. Ale jest też parę ujęć z Londynu. Sama finansowałaś swój projekt?
Dokument to poświęcenie czasu, ale nie oszukujmy się, również i pieniędzy. Ktoś musi ci zaufać i uwierzyć, że jeśli gdzieś pojedziesz, to wyciśniesz maksimum materiału. W naszym przypadku, za co serdecznie dziękuję panu Maciejowi Ślesickiemu, za kartę przetargową wystarczył materiał, który pokazaliśmy panu Maciejowi, a on zaufał nam i umożliwił wyjazd do Londynu oraz dalsze działania postprodukcyjne. Choć nie ukrywam, że po tym projekcie kieszenie moje i Piotra też boleśnie to odczuły.
Wspominałaś, że bohaterowie często przestawali się do was odzywać. W tej sytuacji lot do Londynu był dość ryzykowny.
W Londynie byliśmy 5 dni, z czego przez 2 dni w ogóle nie mieliśmy kontaktu z bohaterem. To było bardzo stresujące. Ktoś cię wspiera finansowo i wierzy, że coś zrobisz, a ty nie możesz nic zrobić, bo jesteś uzależniony od swoich bohaterów, którzy właśnie postanowili się do ciebie nie odzywać.
8 miesięcy kręcenia materiału, 6 miesięcy montażu zamkniętych w niespełna 30-minutowym filmie. To wdzięczna praca?
Jeśli chcesz robić filmy, to tak. Kiedy przyszłam do szkoły, wydawało mi się, że to taki fajny zawód, który pozwala sobie porządzić trochę. Być szefem. Rzeczywistość pokazuje co innego. Znów zacytuję Kieślowskiego (śmiech): “Kręcenie filmów nie jest spektakularne. Ludziom wydaje się, że to chodzenie po czerwonym dywanie i zbieranie oklasków i nagród, a tak naprawdę musisz wstawać o 7 rano i nosić ciężkie lampy”.
Autor i zdjęcia: Aleksandra Sojda