Szybka piątka
Seriale, które są DOBRE tylko DO POŁOWY
Odkryj, które SERIALI, KTÓRE SĄ DOBRE TYLKO DO POŁOWY, rozczarowują w dalszych sezonach i co poszło nie tak w ich opowieści.
Szybka Piątka #146
W jednej z ostatnich Szybkich Piątek pisaliśmy o filmach, które podobały nam się tylko do połowy. Tym razem ten sam temat poświęcamy serialom – sprawdźcie, które produkcje były według nas gorsze w dalszych sezonach lub, w przypadku miniserii, w drugiej połowie pierwszego.
Tomasz Raczkowski
- Gra o tron – końcowy bilans wskazałby może więcej pozytywów, niemniej saga Westeros zanotowała bardzo wyraźne załamanie i to niemal dokładnie w połowie. Po czterech znakomitych sezonach od serii piątej zaczęły się pojawiać już coraz mocniejsze potknięcia, scenariusz coraz mocniej zgrzytał, a dotąd świetnie prowadzone, wielowymiarowe postaci ulegały coraz większemu spłaszczaniu – aż do pisanego na kolanie sezonu ósmego i bolesnego upadku, wymuszanego na każdym kroku generycznym fantasy, które ze skomplikowanym, brutalnym i intrygującym światem z pierwszej połowy emisji miało wspólne już tylko imiona bohaterów.
- House of Cards – przełomowa produkcja Netflixa na początku oferowała najwyższej próby dramat/thriller polityczny, z polotem eksponujący cienie świata władzy i rysujący fascynujące, złożone postacie. Twórcy stali się jednak ofiarami własnego sukcesu, przedłużając narrację, która szybko straciła impet, i coraz bardziej miotając się w przejaskrawionych i przekombinowanych intrygach. Druga połowa serialu była już po prostu banalna i nużąca, dlatego do dziś nie dokończyłem finałowego sezonu.
- Zielona granica – zaledwie ośmioodcinkowa, skądinąd bardzo ciekawa kolumbijska produkcja, to klasyczny przykład serialu rewelacyjnego, gdy buduje napięcie, a rozczarowującego, gdy karty zostają odkryte. W pierwszych epizodach twórcy uwodzą kryminalną historią zanurzoną w ginącym świecie duchowym Amazonii, by spuentować to schematycznymi rozwiązaniami i pozbawionymi polotu kliszami z konwencji przygodowej, oddalającymi serial od wyjątkowości kosmologii rdzennej Ameryki.
Całość broni się tematem i scenerią, jednak nie dorasta do początkowej obietnicy.
- Dwóch i pół – początkowo to był sprawna, angażująca fajną dynamiką bohaterów historia o sprzecznych osobowościach. Jak wiele sitcomów, i ten złapał pewną zadyszkę po pięciu, sześciu sezonach, prawdziwą klęską okazały się jednak finałowe cztery serie, w których – na skutek zwolnienia głównej gwiazdy, Charliego Sheena – zrewidowano wszystko, co budowano przez poprzednich osiem sezonów i co gorsza, tak przepisaną opowieść ciągnięto już bez ładu i składu w zmienionym zespole. Czyli skręcono konwencji kark, ale pokazywano na scenie jeszcze kilka lat.
- JAG: Wojskowe Biuro Śledcze – na początku to był przyjemny odcinkowy sensacyjniak w stylu lat 90. – nic wielkiego, ale cieszącego. Sprawnie działający model zaczął się jednak po połowie przebiegu wyczerpywać. Dodatkowo obciążona zeitgeistem po 11 września,druga połowa JAG stała się coraz bardziej toporną agitką amerykańskiej armii, w poważniejszej tonacji tracącą dawny urok. Ostatnie dwa sezony to już trudny do oglądania, żywy trup.
Jacek Lubiński
- Watchmen – świetne pierwsze odcinki, które w intrygujący sposób budują bohaterów, świat i klimat oraz dają widzowi pewną namiastkę wielkości. A potem to wszystko zostaje spuszczone w kiblu nijakości, głupoty, bezcelowości i, co gorsza, natrętnego komentarza politycznego. Not cool.
- Twin Peaks – mowa o pierwszych dwóch, oryginalnych sezonach, bo trzeciego nie oglądałem.
Nie widzę też większego sensu w jego istnieniu, wracaniu do tego wszystkiego po latach. Niemniej pierwotne zamierzenie to dwie tak różne strony medalu, że aż strach – z jednej strony fantastyczny klimat, metafizyka i tajemnica, z drugiej niezobowiązująca komedia obyczajowa i miałki telewizyjny zapychacz o niczym. Panie Lynch, weź się pan zdecyduj!
- Wikingowie – świetne dwa pierwsze sezony, dobry trzeci, a potem nagle jakby coś się zepsuło. Nie skończyłem nawet czwartej serii, która została zresztą nagle podzielona na dwie części, mimo iż już jej połowa to momentami niezła mordęga.
- House of Cards – początkowo świetna historia o dojściu wrednego typa do najwyższej władzy (choć jakby mnie ktoś pytał o zdanie, to zły kraj sobie wybrał). Widać jednak aż za bardzo, iż twórcy nie mają pojęcia, co zrobić w momencie osiągnięcia przez bohatera celu, więc kolejne sezony to już tępienie pazurków i obcinanie głów martwej hydrze.
- Wiedźmin – co prawda serial dopiero się rozkręca, dopiero rozpoczyna swoją przygodę z materiałem źródłowym, ale oceniając jakkolwiek sezon pierwszy, mogę śmiało napisać, że jest dobry dokładnie w połowie, tj. 50% rzeczy wyszło i 50% jest kompletną porażką. A że nie ma mniejszego zła…
Gracja Grzegorczyk
- Dexter – kiedy pierwszy raz usłyszałam, że powstanie serial na podstawie książki Demony dobrego Dextera, byłam wniebowzięta. Po wielu latach okazało się, że tak naprawdę tylko trzy pierwsze sezony spełniały pokładane w nich nadzieje. Im bliżej finałowego sezonu, tym bardziej zdawałam sobie sprawę ze zmarnowanego potencjału. Było jednak więcej takich jak ja, którzy mimo totalnie bezpłciowych i mało angażujących odcinków dalej oglądali serial, bo trwali przy nim siedem długich lat i odczuwali obowiązek obejrzenia serii do samego końca.
Do samego końca żyłam nadzieją, że chociaż finałowy sezon czymś zaskoczy, ale okazał się gorszy niż zły.
- American Horror Story – niestety, ale AHS cierpi na przypadłość wielu seriali, a mianowicie genialne sezony początkowe zostają zastąpione kolejnymi dość słabymi, w których mamy do czynienia z przerostem formy nad treścią. Dwa pierwsze sezony dawały nadzieję na antologię z prawdziwego zdarzenia, wypełnioną po brzegi nawiązaniami do amerykańskiej kultury, morderstwami i motywami znanymi z różnych typów opowieści grozy.
Niestety im dalej w las, tym coraz więcej naciąganej fabuły, nudnych sezonów. Silny dotychczas element serialu, jakim była amerykańska mitologia, stał się czymś karykaturalnym, mającym przykryć słabość scenariusza. Sezon jedenasty obejrzałam z ogromnym bólem serca, ale to tylko kiepskie popłuczyny po kiedyś ciekawym serialu.
- Riverdale – zdaję sobie sprawę, że Riverdale powstał na podstawie komiksu i nie powinnam być aż tak surowa dla twórców. Jednak cztery sezony bzdur to nawet zbyt dużo jak dla mnie.
Bowiem ileż można razy przeskakiwać rekina? O ile sezon pierwszy był naprawdę przyjemną teen dramą z ciekawymi postaciami, tajemnicą oraz morderstwem w tle, o tyle kolejne sezony popadały w coraz to większą karykaturalność. Do tego większość odcinków była po prostu nudna. Początkowo wkręciłam się w zwariowaną historię Riverdale, by później tylko wywracać oczami z niedowierzania. Czekam tylko, aż twórcy zdecydują się na wątek UFO, masonerii i reptilian.
- Teoria wielkiego podrywu – wiem, że to niepopularna opinia, ale dla mnie serial był świetny tylko przez krótki czas, by następnie stać się coraz bardziej zagmatwany i irytujący.
Nawet uwielbiany przez mnie Sheldon był tak wkurzający, że cała radość z oglądania serialu gdzieś zniknęła. Niestety fabularnie też zaczęło być coraz gorzej. Widać, że twórcy chcieli jak najwięcej wycisnąć z kury znoszącej złote jajka i kontynuowali serię, nawet gdy zabrakło im już pomysłów.
- Czysta krew – serial Alana Balla jawił się w roku 2008 jako coś naprawdę świeżego i oryginalnego. Sama pamiętam, jak nie mogłam się doczekać kolejnych odcinków, które w tamtym okresie legalnie mogli obejrzeć tylko posiadacze abonamentu HBO. Ale wtedy to była absolutna petarda.
Szkoda tylko, że działo się to tylko mniej więcej od chwili, gdy zginął największy badass serii, czyli Russell Edgington. Od sezonu piątego serial zaliczał wpadkę ze wpadką, a jakość produkcji spadła tak drastycznie, że finał w 2014 roku nikogo już tak naprawdę nie obchodził. A to, jakie zakończenia dostali nasi bohaterowie, woła o pomstę do nieba. Coś, co kiedyś było obowiązkowym must see, przerodziło się w festiwal coraz głupszych decyzji scenarzystów i niegodnie zakończyło swój żywot.
Marcin Kempisty
- House of Cards – chyba wszyscy są zgodni, że pierwsze sezony zrewolucjonizowały przemysł serialowy, zaś kolejne były wypadkową zmian na stanowisku showrunnera, a później oskarżeń Kevina Spaceya o wykorzystywanie seksualne. Ale nawet gdyby nie te zmiany, to i tak w pewnym momencie zabrakło odwagi do zakończenia tej serii w odpowiednim momencie. Z bolesnego komentarza politycznego zrobiła się mroczna telenowela.
- Jak poznałem waszą matkę – jak każdy popularny sitcom, również HIMYM padło ofiarą niekończących się kontynuacji, przez co ostatnie odcinki oglądało się z wielkim trudem, byle tylko w końcu poznać, kto był tą matką.
Ale, w przeciwieństwie do większości, szanuję wydźwięk ostatniego odcinka.
- Czarne lustro – odcinki zrealizowane dla brytyjskiej telewizji były fantastycznie bezkompromisowe, surowe, acz oparte na zaskakujących konceptach. Przenosiny na Netflixa nie przysłużyły się antologii, w której już tylko pojedyncze odcinki można oceniać w pozytywny sposób.
- iZombie – pierwsze sezony nerdowskiego procedurala o patolożce-zombie, która zjadała mózgi zamordowanych w celu odkrycia tożsamości morderców, oglądało się z wiecznym uśmiechem na ustach.
Było zabawnie, na luzie, z pomysłem. Niestety, im dalej w las, tym mniej pomysłów. Formuła się wyczerpała, skończyło się to wszystko źle, ale pozostały pozytywne wspomnienia z początku serii.
- American Horror Story – na początku poprzedniej dekady, gdy jeszcze Ryan Murphy nie otworzył serialowej fabryki, AHS było pomysłową, czasami naprawdę przerażającą antologią. Teraz pozostała już tylko zabawa gatunkami, bo w nowych seriach pomysły wyczerpują się po trzech odcinkach, a później jest już męczące czołganie się do końca.
