REKLAMA
Szybka piątka
Seriale, które są DOBRE tylko DO POŁOWY
REKLAMA
Gracja Grzegorczyk
- Dexter – kiedy pierwszy raz usłyszałam, że powstanie serial na podstawie książki Demony dobrego Dextera, byłam wniebowzięta. Po wielu latach okazało się, że tak naprawdę tylko trzy pierwsze sezony spełniały pokładane w nich nadzieje. Im bliżej finałowego sezonu, tym bardziej zdawałam sobie sprawę ze zmarnowanego potencjału. Było jednak więcej takich jak ja, którzy mimo totalnie bezpłciowych i mało angażujących odcinków dalej oglądali serial, bo trwali przy nim siedem długich lat i odczuwali obowiązek obejrzenia serii do samego końca. Do samego końca żyłam nadzieją, że chociaż finałowy sezon czymś zaskoczy, ale okazał się gorszy niż zły.
- American Horror Story – niestety, ale AHS cierpi na przypadłość wielu seriali, a mianowicie genialne sezony początkowe zostają zastąpione kolejnymi dość słabymi, w których mamy do czynienia z przerostem formy nad treścią. Dwa pierwsze sezony dawały nadzieję na antologię z prawdziwego zdarzenia, wypełnioną po brzegi nawiązaniami do amerykańskiej kultury, morderstwami i motywami znanymi z różnych typów opowieści grozy. Niestety im dalej w las, tym coraz więcej naciąganej fabuły, nudnych sezonów. Silny dotychczas element serialu, jakim była amerykańska mitologia, stał się czymś karykaturalnym, mającym przykryć słabość scenariusza. Sezon jedenasty obejrzałam z ogromnym bólem serca, ale to tylko kiepskie popłuczyny po kiedyś ciekawym serialu.
- Riverdale – zdaję sobie sprawę, że Riverdale powstał na podstawie komiksu i nie powinnam być aż tak surowa dla twórców. Jednak cztery sezony bzdur to nawet zbyt dużo jak dla mnie. Bowiem ileż można razy przeskakiwać rekina? O ile sezon pierwszy był naprawdę przyjemną teen dramą z ciekawymi postaciami, tajemnicą oraz morderstwem w tle, o tyle kolejne sezony popadały w coraz to większą karykaturalność. Do tego większość odcinków była po prostu nudna. Początkowo wkręciłam się w zwariowaną historię Riverdale, by później tylko wywracać oczami z niedowierzania. Czekam tylko, aż twórcy zdecydują się na wątek UFO, masonerii i reptilian.
- Teoria wielkiego podrywu – wiem, że to niepopularna opinia, ale dla mnie serial był świetny tylko przez krótki czas, by następnie stać się coraz bardziej zagmatwany i irytujący. Nawet uwielbiany przez mnie Sheldon był tak wkurzający, że cała radość z oglądania serialu gdzieś zniknęła. Niestety fabularnie też zaczęło być coraz gorzej. Widać, że twórcy chcieli jak najwięcej wycisnąć z kury znoszącej złote jajka i kontynuowali serię, nawet gdy zabrakło im już pomysłów.
- Czysta krew – serial Alana Balla jawił się w roku 2008 jako coś naprawdę świeżego i oryginalnego. Sama pamiętam, jak nie mogłam się doczekać kolejnych odcinków, które w tamtym okresie legalnie mogli obejrzeć tylko posiadacze abonamentu HBO. Ale wtedy to była absolutna petarda. Szkoda tylko, że działo się to tylko mniej więcej od chwili, gdy zginął największy badass serii, czyli Russell Edgington. Od sezonu piątego serial zaliczał wpadkę ze wpadką, a jakość produkcji spadła tak drastycznie, że finał w 2014 roku nikogo już tak naprawdę nie obchodził. A to, jakie zakończenia dostali nasi bohaterowie, woła o pomstę do nieba. Coś, co kiedyś było obowiązkowym must see, przerodziło się w festiwal coraz głupszych decyzji scenarzystów i niegodnie zakończyło swój żywot.
Marcin Kempisty
- House of Cards – chyba wszyscy są zgodni, że pierwsze sezony zrewolucjonizowały przemysł serialowy, zaś kolejne były wypadkową zmian na stanowisku showrunnera, a później oskarżeń Kevina Spaceya o wykorzystywanie seksualne. Ale nawet gdyby nie te zmiany, to i tak w pewnym momencie zabrakło odwagi do zakończenia tej serii w odpowiednim momencie. Z bolesnego komentarza politycznego zrobiła się mroczna telenowela.
- Jak poznałem waszą matkę – jak każdy popularny sitcom, również HIMYM padło ofiarą niekończących się kontynuacji, przez co ostatnie odcinki oglądało się z wielkim trudem, byle tylko w końcu poznać, kto był tą matką. Ale, w przeciwieństwie do większości, szanuję wydźwięk ostatniego odcinka.
- Czarne lustro – odcinki zrealizowane dla brytyjskiej telewizji były fantastycznie bezkompromisowe, surowe, acz oparte na zaskakujących konceptach. Przenosiny na Netflixa nie przysłużyły się antologii, w której już tylko pojedyncze odcinki można oceniać w pozytywny sposób.
- iZombie – pierwsze sezony nerdowskiego procedurala o patolożce-zombie, która zjadała mózgi zamordowanych w celu odkrycia tożsamości morderców, oglądało się z wiecznym uśmiechem na ustach. Było zabawnie, na luzie, z pomysłem. Niestety, im dalej w las, tym mniej pomysłów. Formuła się wyczerpała, skończyło się to wszystko źle, ale pozostały pozytywne wspomnienia z początku serii.
- American Horror Story – na początku poprzedniej dekady, gdy jeszcze Ryan Murphy nie otworzył serialowej fabryki, AHS było pomysłową, czasami naprawdę przerażającą antologią. Teraz pozostała już tylko zabawa gatunkami, bo w nowych seriach pomysły wyczerpują się po trzech odcinkach, a później jest już męczące czołganie się do końca.
REKLAMA