REKLAMA
Szybka piątka
Filmy, które nam się ZNUDZIŁY
REKLAMA
Filip Pęziński
- Mroczny rycerz – w roku premiery widziałem go prawdopodobnie z dziesięć razy, każdorazowo się przy tym bezgranicznie ekscytując. Po krótkiej przerwie wróciłem do filmu Christophera Nolana i już dwanaście lat staram się zrozumieć, co w nim początkowo widziałem i co wciąż widzą w nim fani na całym świecie. Zupełnie nie potrafię wykrzesać z siebie pierwotnego entuzjazmu, za to bez problemu sporządzić długą listę wad i błędów.
- Avatar – to, co w kinie robiło ogromne wrażenie, w domowym zaciszu już nie porywało. To jeden z tych filmów, które najlepiej działają na świeżo, gdy jak dziecko poznajemy i chłoniemy stworzony na ekranie świat. Dzisiaj już o Avatarze niemal nie pamiętam.
- Kick-Ass – zwariowane pomysły i tona gagów zaczynają nudzić, kiedy zna się je na pamięć.
- Niesamowity Spider-Man – zanim Spider-Man zyskał twarz Toma Hollanda, to właśnie pierwszy film z Andrew Garfieldem traktowałem jako najlepszą ekranizację przygód bohatera. Po Spider-Man: Homecoming i Spider-Man: Daleko od domu nie mam na niego najmniejszej ochoty.
- Kevin sam w domu – no ile można?
Jan Dąbrowski
- Znachor – wcale nie dlatego, że to film nudny lub źle zagrany. Nic z tych rzeczy, po prostu Znachor został mi skutecznie obrzydzony przez telewizję. Swego czasu zrobiłem nawet badania, z których wynikało, że film Jerzego Hoffmana trafiał do ramówek różnych stacji na tyle często, by stać się polskim odpowiednikiem Kevina samego w domu. Znachor na długi weekend, Znachor na święta, Znachor na wakacje. W ten sposób można znudzić się wszystkim. Do dziś szanuję i polecam ten film, ale już go nie oglądam, bo ile można? Zwłaszcza że historia lekarza z amnezją nie jest aż tak uniwersalna, by miało sens wpasowanie jej w każdą okazję w kalendarzu.
- Incepcja – byłem w kinie, potem ze dwa razy zobaczyłem w domu i wystarczy. Christopher Nolan ma rękę do widowisk, ale nie zawsze potrafi wciągnąć w nie odbiorcę. Mam wrażenie, że skoro film jest o ekipie, która włamuje się do czyichś snów, to zamiast silić się na wiarygodne tłumaczenie zasad tego procesu, lepiej byłoby pozostać przy umowności. Incepcja wygląda znakomicie, ale podczas drugiego seansu zabawę psuł ciężki, na siłę poważny klimat filmu, który w gruncie rzeczy przecież nie jest poważny. A jeśli do tego trwa dwie i pół godziny, to ucieczka w sen zaczyna być kuszącą alternatywą.
- Kevin sam w domu – niedorzeczna tradycja puszczania tego filmu rok w rok na święta to żart znacznie zabawniejszy od przygód małego chłopca, który został sam w domu.
- Wszystkie odloty Cheyenne’a – bardzo ciekawy pomysł, żeby spleść historię gwiazdy rocka na emeryturze z tematyką obozową. Niestety Paolo Sorrentino za mocno poszedł w wysublimowane kadry i przeciąganie scen, a Sean Penn, choć wystylizowany na podstarzałe zwierzę sceniczne, jest przeraźliwie bezbarwny. W efekcie całość staje się naprawdę nieznośnie rozwleczona, a zmęczony życiem bohater z każdą kolejną sceną zaczyna być coraz bardziej nudny.
- Twardziele – geriatryczne kino akcji, gdzie Al Pacino, Alan Arkin i Christopher Walken decydują się na ostatni w życiu zryw z bronią w ręku i wyrywanie chwastów. Historia oparta na nieśmiesznych dowcipach i zacni aktorzy nieudolnie parodiujący samych siebie sprzed lat. Aż szkoda patrzeć, a do tego ciągnie się niemiłosiernie.
REKLAMA