K-PAX. Science fiction czy studium szaleństwa?
W najlepszym razie postukałby się palcem w czoło i polecił najbliższy zakład psychiatryczny. Nie inaczej stało się z Protem (Kevin Spacey). Zatrzymany przez patrol policji na dworcu zostaje natychmiast odstawiony do kliniki dla umysłowo chorych z podejrzeniem halucynacji narkotykowych. Twierdzi bowiem, że przybył z odległej planety, nie chce też zdjąć ciemnych okularów, gdyż na Ziemi jest dla niego za jasno.
Prot nie zamierza zresztą stawiać oporu. Z łagodnym spokojem przyjmuje wszystko co się z nim dzieje. W ten sposób trafia pod opiekę psychiatry (Jeff Bridges), rutyniarza – specjalisty, który w korowodzie klinicznych przypadków zapomniał już że ma rodzinę, której jest winien uwagę. Z czasem okazuje się, że tajemniczy Prot ma zbawienny wpływ na pacjentów zakładu, dzięki niemu zaczynają się otwierać, i co ciekawe, zaczynają wierzyć, że szansa na wyzdrowienie to podróż na odległą planetę K-Pax. Każdy z nich ma nadzieję, że będzie tą wybraną osobą, która poleci z Protem. Jednak lekarz ma własną opinię: uważa, że traumatyczne przeżycie z przeszłości odcisnęło takie piętno na jego pacjencie, że postanowił się pozbyć swojej tożsamości. Za wszelką cenę postanawia się dowiedzieć, co to było.
K-pax rozwija się bardzo dobrze i początek zapowiada ciekawą opowieść. Niestety, później robi się coraz gorzej. Przede wszystkim: brakuje w tym filmie logiki. Wydaje się, że reżyser chciał wciągnąć widza w grę, i zostawić mu wybór, kim naprawdę był Prot. Jednak zrobił to w tak toporny sposób, że zamiast ciekawości wzbudza raczej znudzenie. Już na samym początku dostajemy czarno na białym dowody pozaziemskiej proweniencji Prota: widzi w ultrafiolecie, jest w stanie opisać drobiazgowo nieznaną galaktykę, ma niesamowitą wiedzę z dziedziny fizyki i astronomii, która jest dostępna jedynie specjalistom. Potem scenarzysta staje na głowie, by wmówić nam że mamy do czynienia z wiejskim kmiotkiem zarabiającym na życie jako obuchowy (to ten który ogłusza krowy w rzeźni ciosem w łeb) a jego wielką wiedzę uzasadnia uwagą policjanta, że “to był niezwykle oczytany facet”. Powiedzieć, że jest to naciągane, to jeszcze powiedzieć za mało. Co gorsza, film ma zawierać przesłanie, streszczające się w jednym zdaniu “jestem w stanie uwierzyć, że mogę być Robertem Turnerem, jeśli ty uwierzysz, że mogę pochodzić z planety K-Pax”, i niestety film nie uniknął w tym miejscu przesłodzenia, sztampowości i typowo hollywoodzkich motywów. W konsekwencji powstała wtórna i niekonsekwentna bajeczka z morałem, jakich już bywało na ekranie tysiące, gdzie zbłąkana owieczka wraca do domu, samotność się kończy, to co najważniejsze zostaje dostrzeżone i docenione, a wielka pieśń o miłości i wybaczeniu grzmi z całej siły.
Co do gry aktorskiej – Spacey, do połowy K-pax, gra rewelacyjnie. Spokojnie, z absolutną pewnością człowieka(?) który ma swoje racje, który zna na pamięć drogę którą musi przejść, a na gatunek ludzki patrzy z ciekawością, wyrozumiałością i pewnym rodzajem przyjaznego pobłażania. Z sympatią patrzy na psychiatrę, doskonale wiedząc, że niezależnie od tego, co powie, i tak nie zostanie zrozumiany tak jak trzeba; ale zasadniczo mu to wcale nie przeszkadza. Od momentu, kiedy zostaje wprowadzony motyw leczenia hipnozą, chcąc nie chcąc musi się pozbyć swojej “pozaziemskiej” wyrazistości i popaść w chwytające za serce, ale niestety – efekciarstwo. Scenariusz z całą jego wtórnością wyraźnie skrępował możliwości Spaceya, który byłby w stanie zrobić z tej roli prawdziwą perłę, ale niestety nie dano mu na to szansy, bo mówiąc szczerze, to z czym się musiał zmierzyć jest za głupie na prawdziwy popis aktorski. Bridges natomiast nie osiągnął nawet tego, co Spacey, jego postać jest płaska jak stolnica i słona jak Morze Martwe i patrząc na niego nie sposób zapomnieć, że to już kiedyś było: praca ponad rodziną, zadawniony konflikt z dawno nie widzianym synem (tak na marginesie wcale nie wiadomo z jakiego powodu: wygląda na to że ojciec po prostu zapomniał o tym że ma syna) i wreszcie wielkie nawrócenie. Od nadmiaru słodyczy kręci się w głowie i znowu pojawia się żal, że w prawdziwym życiu to jakoś nie jest takie proste.
Dziwnie niekonsekwetnie prezentuje się też obraz K-Pax jako oazy szczęśliwości na wyższym poziomie cywilizacyjnym. Tam nie ma rodziny w naszym rozumieniu tego słowa, nie ma zobowiązań ni związków. Na początku filmu wmawiają nam, że taki układ jest dobry, potem usiłują wygłosić pean na cześć rodziny kreując obraz faceta, który cierpiał przez to że ją stracił i dlatego tworzy utopię świata w którym nie ma zobowiązań…jeszcze jeden element który pozbawia film logiki i spójnośći. Można obejrzeć, z przymrużeniem oka, traktując jako czystą rozrywkę. Mnie raczej znudził.