ZŁY MIKOŁAJ (2003)
Święta Bożego Narodzenia – jakże wdzięczny temat filmowy. Ile to już razy mieliśmy okazję obejrzeć przeróżnego rodzaju opowieści, traktujące o tym najwspanialszym okresie w roku. Okresie radości, miłości i pokoju, w którym spotykają się krewni i przyjaciele, by w cieple domowego ogniska zjeść wigilijną kolację, pośpiewać kolędy i wręczyć sobie prezenty. Świąteczne filmy kojarzą się nam zapewne ze słodką, kolorową historią, utrzymaną w miłym, rodzinnym klimacie, podkreślonym wesołą melodią i prześlicznie prószącym śniegiem. No i ze Świętym Mikołajem, sympatycznym panem ze sporym brzuchem, doniosłym głosem i wiecznie rozpromienionym licem; wzorem cnót i autorytetem u dzieci. Tym razem jednak zetkniemy się z nieco inną wersją świątecznej opowieści, a przede wszystkim z zupełnie odmiennym typem Świętego Mikołaja.
Willie Soke (Billy Bob Thornton), tytułowy zły Mikołaj, bynajmniej nie traktuje świąt jako okresu, w którym wypełnić ma swoje magiczne posłannictwo, i to nie tylko dlatego, że jest zwyczajnym mężczyzną przebranym za Mikołaja, któremu dzieciaki w supermarketach siadają na kolana i zwierzają się ze swoich podchoinkowych pragnień. Willie to także zawodowy złodziej, utalentowany kasiarz, który wraz ze swym wspólnikiem, karłem Marcusem (ten przywdziewa strój elfa), co rok, w podobny sposób, zgodnie z podstępnym planem, obrabowuje sklepowe sejfy. Grudzień jest więc dla niego niczym innym jak czasem, w którym należy przygotować się i wykonać złodziejską robotę. To jednak nie z tego powodu, a właściwie nie tylko z tego, moglibyśmy określić go jako złego. Dlaczego więc? By tego dociec, powinniśmy na moment skoncentrować się na głównym bohaterze.
Bo Willie to facet, który przegrał z życiem, sięgnął dna. Był dwa razy żonaty, siedział w więzieniu, brał udział w wojnie, był ranny. Ma swoje lata na karku, lecz nie podoba mu się to, kim się stał. Niejednokrotnie zamierzał ze sobą skończyć. Nie potrafi inaczej zmierzyć się z tą cholerną, ciężką i smutną egzystencją, zimnym i okrutnym światem, jak za pomocą alkoholu. Dlatego praktycznie bezustannie widzimy go trzymającego w ręku flaszkę. Najbardziej jednak dobijają go, jak sam mówi, siadające mu na kolanach, śliniące się dzieciaki. Willie nie cierpi świąt, nie znosi swego kostiumu Mikołaja i gwiżdże w zasadzie na całą tę podstępną maskaradę. Na spotkania z dzieciakami przychodzi konkretnie nawalony, do maluchów zwraca się najczęściej z trudem wypowiadanymi słowami: spieprzaj z moich kolan bądź odpieprz się od mojej brody, często zlewa się w spodnie, zasypia, grzebie sobie w tyłku lub wdaje się w bójkę z kartonowym reniferem. Słowem – nie jest to Święty Mikołaj, pod opieką którego przeciętna matka pragnęłaby zostawić swoje dziecko.
Na swojej drodze do całkowitego pogrążenia się Willie spotyka jednego dnia pewnego otyłego chłopca, sprawiającego wrażenie osoby niewinnej i nie do końca zdającej sobie sprawę z częstokrotnie trudnych i zawiłych momentów codziennego życia; w oczach głównego bohatera, natomiast uchodzącej początkowo za dziecko niepełnosprawne umysłowo. Chłopak bowiem potrafi nieprzerwanie dręczyć Williego pytaniami natury świątecznej, doprowadzając go tym samym do szewskiej pasji, z czego nawet nie za bardzo zdaje sobie sprawę. Od razu powiem, że, jak to już kino zdążyło nas przyzwyczaić, między tą dziwną, zupełnie od siebie odbiegającą parą (zdruzgotany alkoholik i niczego nieświadomy, bezbronny chłopiec) narodzi się przyjaźń, ugruntowana dodatkowo symboliczną wymianą przygotowanych z poświęceniem prezentów.
Mamy więc w pewnym sensie do czynienia ze swoistą opowieścią anty-wigilijną. Nie ma szlachetnego i wesołego Świętego Mikołaja – jest testujący wytrzymałość wątroby, chudy, wytatuowany, zniszczony przez życie, cyniczny i wulgarny pijak. Nie ma radującej się rodzinki – chłopcem opiekuje się nie mniej dziwaczna od niego samego babcia, a Willie jest samotnikiem. Nie ma nawet śnieżnobiałej atmosfery, gdyż akcja rozgrywa się w skąpanym w słońcu Phoenix. Są jednak istotne wartości, jest morał i szczęśliwe, choć nieco różniące się od tych, z jakimi zazwyczaj się stykaliśmy, zakończenie. Willie, choć jest Mikołajem, który je, pije, sra, pieprzy się i stanowi żywy dowód, że Święty Mikołaj nie istnieje, zna swą wartość, ceni samodzielność, nie znosi, gdy człowiek pomiata człowiekiem i kiedy chce, potrafi się temu przeciwstawić. Z kolei jego młodszy kumpel przywraca mu wiarę w przyjaźń, co jest przyczyną ich wspólnej, mniejszej lub większej, metamorfozy. Nie jest to więc obleśny spektakl degrengolady niepogodzonego z losem człowieka, ani historia współczesnego Mikołaja w wersji gore, ale nadmiernej ckliwości czy przesadnego moralizatorstwa również, na szczęście, nie uświadczymy.
Jeżeli chodzi o aktorstwo – Billy Bob Thornton to Zły Mikołaj idealny. W swej roli jest przekonywujący do tego stopnia, że trudno wyobrazić sobie innego aktora na jego miejscu. Jest to w zasadzie jego film, mimo iż drugi plan obsadzony został bez zarzutu. Zdołał on z człowieka wydawałoby się upadłego i złego do gruntu stworzyć postać fascynującą, której kibicujemy niezależnie od tego, czy właśnie zapija się na umór, czy budzi się z kacem, klnie, złorzeczy, kradnie, czy sika sobie w spodnie, a jednocześnie odgrywa to z takim realizmem, że smród nietrzeźwego Williego jest niemal wyczuwalny.
Zły Mikołaj to przede wszystkim wspaniała komedia, przyprawiona humorem często pikantnym, niemniej jednak niezwykle śmiesznym. To film, który prawdopodobnie nie zostanie puszczony w wigilijny wieczór przez publiczną telewizję jako część świątecznego bloku, ale na półtorej godziny zabawnej i niegłupiej rozrywki jest jak znalazł. Przewrotny, szyderczy i nieco obrazoburczy rarytas. Gorąco polecam.
Tekst z archiwum film.org.pl.