ZŁE DNI. Film, o którym przed seansem warto wiedzieć jak najmniej

Autorem tekstu jest Piotr Żymełka.
Filmów o kryzysie w małżeństwie/związku powstało wiele. I choć zazwyczaj są to dramaty obyczajowe (Droga do szczęścia), to zdarzało się też, że twórcy skręcali w stronę komedii, a nawet czarnej komedii (na przykład świetna Wojna państwa Rose Danny’ego DeVito). Pochodzący z Norwegii reżyser Tommy Wirkola postanowił jednak podejść do problemu w sposób wysoce oryginalny i stworzył film mocno nietuzinkowy, podczas seansu którego bawiłem się doskonale, a pomysłowość scenarzystów (Nick Ball, John Niven) zaskakiwała mnie na każdym kroku.
Znudzone codziennością małżeństwo z kilkunastoletnim stażem, Lisa (Noomi Rapace) i Lars (Aksel Hennie), wyjeżdża do domku nad jeziorem, by spędzić tam weekend, pośród głuszy, w pięknych okolicznościach przyrody. Jednak wypad ten będzie obfitował w mnóstwo nieprzewidzianych wydarzeń, zarówno dla nich, jak i dla widza.
Nie będę pisał nic więcej i przestrzegam przed przyswajaniem jakichkolwiek informacji na temat Złych dni. W tym przypadku najlepiej nic nie wiedzieć. Nie czytać notki od dystrybutora, nie oglądać zwiastuna ani nawet nie patrzeć na plakat. Zamiast tego, po prostu usiąść w fotelu, włączyć film i dać się porwać. Nie zrażać się spokojnym pierwszym kwadransem, który nie zapowiada jeszcze ostrej jazdy bez trzymanki w dalszej części, a może wręcz wydać się nużący. Po kilkudziesięciu minutach tytuł zmienia bowiem gatunek, z niespecjalnie ciekawego dramatu na kryminał, mocno podlany groteskowym sosem i obficie skropiony czarnym humorem. Twórcy coraz bardziej dociskają gaz do dechy i nie zwalniają do samego końca. Każda kolejna scena niesie jakąś niespodziankę, a zakończenie, równie przewrotne jak cała reszta, satysfakcjonująco wieńczy dzieło.
Złe dni przywodzą mi na myśl inną, bardzo niedocenioną, amerykańską produkcję Porąbani (Tucker and Dale vs Evil) Eli Craiga. Oba tytuły nie mają ze sobą właściwie nic wspólnego, ale tchną podobnym klimatem i wyśmienicie grają konwencjami, odwracając je w nieoczekiwany sposób. W efekcie, zaskoczenie goni zaskoczenie, a uśmiech nie schodzi z twarzy. Do tego, film Wirkoli nie jest w żadnym momencie ugrzeczniony. Bywa krwawo, a nawet bardzo krwawo, lecz ukazanej na ekranie przemocy, choć często dosadnej, nie da się brać na poważnie. Wprawdzie wpleciono jedną scenę nieco bardziej na serio, w której napięcie można w niej kroić nożem i wydaje się nawet, że przekroczono w tym momencie granice dobrego smaku, ale ostatecznie scenarzyści wychodzą z sytuacji obronną ręką, serwując kolejny pomysłowy zwrot fabularny.
Świetnie w swoich rolach wypadli Rapace i Hennie. To w większości na ich barkach spoczywa fabuła. Dzielnie sekundują im pozostali aktorzy, ze szczególnym wskazaniem na Atle Antonsena, który wciela się w kompletnie odjechanego psychopatę Pettera. Polecam po seansie poszukać jego zdjęć i skonfrontować łagodne oblicze artysty, specjalizującego się zazwyczaj w repertuarze komediowym, z kreacją w Złych dniach, gdzie stworzył postać biegunowo odległą od swojego emploi. Nie sposób nie wspomnieć również o Nilsie Ole Oftebro w roli pewnego niezwykle dziarskiego dziadka, który nie pozwala, by cokolwiek stanęło mu na drodze do spełnienia marzeń.
Złe dni nie są filmem dla każdego. Tytuł może nie przypaść do gustu co wrażliwszym widzom, ale jeśli ktoś lubi przemoc rodem od Quentina Tarantino albo jego kumpla Roberta Rodrigueza, to poczuje się jak w domu. Wprawdzie znalazły się tutaj dwie wyjątkowo obrzydliwe sekwencje, ale można przymknąć na nie oko, tym bardziej, że nie wychodzą poza konwencję oraz są dowcipnie spuentowane. Również miłośnicy zaskakujących fabuł powinni czuć się usatysfakcjonowani. Film Wirkoli stanowi więc doskonały przykład tego, że czasem warto zaryzykować i sięgnąć po jakąś mniej oczywistą propozycję.