ZEW KRWI. Przetrwają tylko najbardziej cyfrowi
Mimo że Jack London zmarł przedwcześnie w momencie, w którym kino dopiero zaczynało naprawdę pokazywać pełnię swoich możliwości wyrazu, to jego twórczość cieszyła się równie zawrotną popularnością wśród filmowców, co czytelników. Do dziś powstało ponad 40 (!) adaptacji dzieł amerykańskiego pisarza, lepszych bądź gorszych, a na wielkie ekrany wchodzi już kolejna, tym razem ekranizacja powieści Zew krwi z 1903 roku. Film Chrisa Sandersa nie jest oczywiście pierwszym spotkaniem kina z tym dziełem Londona, ale bez dwóch zdań jednym z ciekawszych. Choć niezupełnie w jednoznacznie dobrym sensie.
Naszym głównym bohaterem jest pies imieniem Buck – pupil pewnej majętnej amerykańskiej rodziny. To duże i silne zwierzę, przez co pewnej nocy Buck zostaje porwany, sprzedany i wywieziony na Alaskę. Tam musi nauczyć się praw panujących w dziczy i wśród innych zwierząt — nie ma już miejsca na wygody i słabości, jest wyłącznie samowystarczalność i walka o przetrwanie. Bohater spotyka na swej drodze różnych właścicieli, czasem opiekuńczych, jak dowodzący pocztowym zaprzęgiem Perrault (Omar Sy), a czasem bezmyślnych i brutalnych, których przykładem jest poszukujący złota Hal (Dan Stevens). Ostatecznie Buck trafia pod opiekę samotnika Johna Thorntona (Harrison Ford, wreszcie niewyglądający, jakby ktoś zmusił go do bycia na planie), z którym wyrusza w daleką podróż i to bynajmniej nie z zamiarem odnalezienia drogocennych samorodków.
W Zewie krwi można odnaleźć wiele motywów charakterystycznych dla twórczości Londona, jak choćby tematy okrucieństwa wobec zwierząt, ludzkiej chciwości czy powrotu do natury, aczkolwiek Sanders dość mocno przerabia materiał źródłowy, im bliżej końca, tym wyraźniej. Celem reżysera jest bowiem uczynienie z Zewu krwi filmu sytuującego się na pograniczu kina przygodowego i familijnego, w którym na pierwszy plan ma się wysuwać przeznaczony dla całej rodziny Londonowski zachwyt nad pięknem przyrody i prostym życiem zgodnym z wewnętrzną naturą. To ostatnie stanowi dominantę całej fabuły, w której Buck z nieporadnego i nieodpowiedzialnego kanapowca przeistacza się w prawdziwego przywódcę stada, odważnego i napędzanego krwią swoich dzikich przodków, reprezentowaną w filmie przez ukazujące się psu wizje widmowego czarnego wilka. I pomimo wyraźnej otwartości Zewu krwi zarówno na widzów starszych, jak i tych najmłodszych Sanders nie infantylizuje swojego filmu (może poza powracającą natrętną, objaśniającą narracją zza kadru), dostarczając sympatycznej i momentami zabawnej, ale przy tym emocjonującej, obfitującej w niebezpieczeństwa przygody.
Aby wpisać film w gatunkowe ramy kina familijnego, podjęto jednak pewną decyzję, która wywołuje co najmniej mieszane uczucia. Mowa oczywiście o fakcie, że zarówno Buck, jak i pozostałe pojawiające się w Zewie krwi zwierzęta są w całości wygenerowane cyfrowo. Nie da się zaprzeczyć, że specjaliści od efektów specjalnych wykonali kawał dobrej roboty, bo stworzone na ekranie komputera krajobrazy prezentują się równie przepięknie co te realne, podobnie jak sceny, w których Buck nawiązuje relacje ze swoimi dzikimi krewniakami.
Wykreowanie psiego protagonisty jako CGI było również trafioną decyzją z perspektywy samego prowadzenia narracji, bo jak by nie patrzeć, to on jest tu głównym ogniwem fabuły i to jego zmagania z otoczeniem oraz samym sobą śledzimy. Niezwykle trudno byłoby wyreżyserować prawdziwego psa, by ten robił wszystko to, co na ekranie robi Buck, a jego pysk wyrażał tak wiele czytelnych emocji. Zew krwi na szczęście nie powiela poważnego błędu twórców zeszłorocznego Króla Lwa, gdzie skrajny fotorealizm pozbawił zwierzęcych bohaterów jakiejkolwiek mimiki, a tym samym uczuć. Buck jest animowany z myślą o wyraźnym uczłowieczeniu, dzięki czemu możemy się z nim identyfikować nie gorzej niż z ludzkim bohaterem.
Jednakże CGI to zwykle broń obosieczna, bo chociaż wykreowanie psa w programie graficznym nie wynika w Zewie krwi z nieuzasadnionego zachwytu możliwościami nowych technologii, to jednak Buck przez większość czasu pojawia się w towarzystwie prawdziwych ludzi i scenografii, a wówczas rodzi się niemały i raczej nieprzyjemny dysonans. W pierwszych kilkunastu minutach filmu można wręcz mieć wrażenie, że ogląda się duchowego spadkobiercę Scooby’ego Doo z 2002 roku. I jakkolwiek personifikacja animowanego psa jest dobrym pomysłem pod względem narracyjnym, wspierającym mechanizm projekcji-identyfikacji, to w scenach osadzonych w realizmie potrafi wywoływać dziwne wrażenie. A całkowite zaakceptowanie faktu, że oto Harrison Ford z krwi i kości stoi w naturalnej scenerii i mówi do nieistniejącego psa, nie należy do łatwych.
Mimo tych osobliwych odczuć podczas oglądania wspólnych scen prawdziwych osób i cyfrowych psów Zew krwi okazuje się udaną próbą przeniesienia ogólnego ducha prozy Jacka Londona na wielki ekran. Chris Sanders otwiera się na widzów w każdym wieku, a przy tym przesadnie nie upraszcza, dzięki czemu jego adaptacja sprawdza się zarówno jako inteligentne kino familijne, jak i wciągająca przygoda o wierności swojej naturze i zachwycie pięknem dziewiczej, nieskażonej przyrody.