Z dystansu
Autorem gościnnej recenzji jest Konrad Kyrcz.
Trudno mi zrecenzować, ocenić, czy nawet po prostu polecić najnowszy film autora głośnego “American History X”. To obraz, który potrafi być bolesny w odbiorze, depresyjny i pretensjonalny. Z drugiej strony jest potężny, emocjonalny i niesamowicie szczery w tym, co przekazuje.
Henry Bathes (zjawiskowy Adrien Brody) jest nauczycielem. Ale daleko mu do Johna Keatinga ze „Stowarzyszenia umarłych poetów”. To nie jest urokliwy Robin Williams, nauczyciel-ideał. Henry jest nauczycielem zastępczym, uczy zawsze na pół etatu. Wszystko po to, żeby uniknąć przywiązania się do swoich uczniów i nigdzie nie zagrzać miejsca na długo. Próbuje trzymać się na dystans. Ale to tylko pozory – jest wybuchowy i desperacko szuka bliskości.
Choć jest głównym, to nie jest jedynym bohaterem dramatu. Obserwujemy innych nauczycieli, członków grona pedagogicznego szkoły, w której aktualnie pracuje Bathes. Wszyscy, podobnie jak on, są zranieni, żyją w poczucie oderwania – od świata i od siebie. Większość nie radzi sobie z własnym życiem, a co dopiero ze swoimi uczniami. Nie zrozum mnie źle – to krytyka systemu, nie nauczycieli. Systemu, który jest wadliwy. Systemu, który ogranicza. I z nim bohaterowie próbują walczyć. Szarpią się, próbując wpoić w swoich uczniów coś wartościowego. Nawiązać kontakt z wiecznie nieobecnymi rodzicami. Przezwyciężyć własne słabości. Nie trudno zauważyć, że scenariusz napisał były nauczyciel (Carl Lund). To wręcz osobista rozprawa z systemem edukacji oraz rodzicami (w filmie zawsze nieobecnymi).
Sam film jest dokładnie taki, jak ludzie, których przedstawia – niedoskonały, z licznymi wadami. Ale jednocześnie pełen zażartej pasji, którą można by obdzielić kilkanaście obrazów, kilka książek i ze trzy albumy muzyczne. Chaotyczny, walczący, by jak najszczerzej przekazać zawarte w nim emocje.
Ten (kontrolowany) chaos najlepiej widać w samej formie, którą trudno nawet opisać. Adrien Brody mówi wprost do kamery o trudach pracy nauczyciela. Cięcie. Wspomina dzieciństwo, całe rozmazane, w agresywnych barwach. Cięcie. Widzimy krótkie animowane filmy w postaci rysunków na tablicy. Cięcie. Bryan Cranston (świetny epizod) w zwolnionym tempie rzuca wazon. Wazon w zwolnionym tempie się rozbija. Cięcie. Szkolny pedagog wrzeszczy na ucznia. Cięcie. Wchodzi licencjonowany utwór, a film na chwilę staje się teledyskiem. Cięcie. Puste korytarze szkoły wypełnione są porzuconymi książkami. Cięcie. Adrien Brody siedzi w pustej, zniszczonej klasie.
Choć film w formie jest odważny i nie unika szarż, to zawsze ta forma dopełnia scenariusz. Każda scena (choć czasami trochę pretensjonalna), nie ważne jak wystylizowana, służy fabule i potęguje emocje. Wbrew tytułowi, wobec tego obrazu nie można przejść obojętnie. Można go znienawidzić albo kochać. Zawsze budzi emocje. Góruje nad widzem, pochłania i nie pozwala o sobie zapomnieć.
“Z dystansu” nie byłoby równie udane, gdyby nie obsada. Głównie mam na myśli Adriena Brody, który spaja poszczególne sceny, grając postać równie niestabilną, co sam obraz. Adrien Brody płacze, wybucha, krzyczy, rzuca krzesłami w klasie. Bohater, który spokojnie mógłby być przeszarżowany i nieprawdziwy, w rękach Brody’ego zawsze jest szczery i fascynuje. Ale świetni są także Marcia Gay Harden, James Caan, czy debiutująca tu Sami Gayle. Każdy bohater jest tu ważny, z wyraźnie zarysowanym charakterem i świetnie zagrany.
To film świetny, tak dla młodych, jak i starszych – dla uczniów, nauczycieli, czy rodziców. Potężne, przeszywające kino, gorzkie i depresyjne. Jednak z nutą nadziei na końcu, podszyte prawdziwym pięknem, reżyserią, która fascynuje i szczerymi emocjami. „Z dystansu” nie musi się podobać każdemu, to jeden z tych obrazów, które polaryzują widzów i krytyków. Nie zmienia to faktu, że to trzeba obejrzeć, chociażby po to, żeby wyrobić sobie własną opinię.
https://www.youtube.com/watch?feature=player_detailpage&v=I-gS8OBt-yk