X-MEN ‘97. Tolerancja oznacza zagładę [RECENZJA 1. SEZONU]
Nie będę udawał, że wychowałem się na kultowej animacji o X-Men z lat 90. Widziałem pojedyncze odcinki, znałem najważniejsze motywy, potrafiłem poznać niepodrabialny temat muzyczny. Zatem kiedy Marvel Studios ogłosiło, że pracuje nad kontynuacją serialu, nie byłem specjalnie podekscytowany. Przeciwnie, wzruszyłem ramionami, myśląc, że Disney po raz kolejny podczepi się pod przetaczającą się aktualnie przez Hollywood modę na nostalgię, tworząc pokraczny twór dla współczesnych dzieci, ale zakorzeniony w ramotce z ubiegłego stulecia, który finalnie będzie (kolejną) produkcją dla nikogo.
Och, jak bardzo się myliłem.
To nie jest serial dla dzieci
Zacznijmy może od tego, że X-Men ‘97 nie jest kolejnym sezonem X-Men: The Animated Series. Oczywiście, kontynuuje jego wątki, jest z nim audiowizualnie spójny, dzieli (poniekąd) czołówkę, napakowany został mniej lub bardziej subtelnymi nawiązaniami czy cytatami. Jednocześnie wyraźnie stoi na własnych nogach, pozostaje W PEŁNI zrozumiały dla każdego, kto zna podstawy uniwersum mutantów (chociażby z filmów Foxa), buduje własne tempo narracji i – może przede wszystkim – jest animacją dla dorosłego odbiorcy.
Nie bójcie się zatem sięgnąć po serial, jeśli nie znacie pierwowzoru. Ominęłaby was wtedy jedna z najbardziej wartościowych ekranizacji komiksu superbohaterskiego w historii. Bo tak, X-Men ‘97 jest aż tak dobre.
Emocje, zwroty akcji i płynny status quo
Mój zachwyt nad najnowszą produkcją Marvel Studios opiera się na wielu filarach. Po pierwsze czysto scenopisarskim. Twórcy z niezwykłą łatwością tworzą na fundamentach wcześniejszego serialu wielowątkową intrygę, pełną zwrotów akcji, emocjonalnych rollercoasterów i ciągłego burzenia statusu quo.
Każdy odcinek przynosi nowy, wartościowy rozdział tej opowieści, udowadniając, że 30 minut to metraż wystarczający do opowiedzenia satysfakcjonującej historii. Nawet jeśli tempo bywa tu iście zabójcze, co z kolei doskonale wpisuje się w melodramatyczny, podniosły klimat tego zakątka komiksowego uniwersum Marvela.
I tak odcinek pierwszy: Do mnie, moi X-Men to de facto fanserwisowa zabawa fabułą dwuodcinkowego otwarcia X-Men: The Animated Series, drugi w pełni skupia się na polityczno-społecznych alegoriach obecnych od zawsze w komiksowym pierwowzorze i jego licznych ekranizacjach, aby w trzecim zaproponować widzom bezpardonowe wejście w stylistykę horroru (!). Odcinek czwarty dzieli czas ekranowy między zabawną i lekką historią o tytule Montendo, w której Jubilee i Sunspot niczym bohaterowie kultowego Tronu z 1982 roku przenoszą się do cyfrowego świata, aby walczyć ze złowrogą istotą międzywymiarową w serii gier arkadowych a w rozpisanym na półtora odcinka Między życiem a śmiercią, w której Storm i Forge w westernowo-mitycznej konwencji (mniej i bardziej dosłownie) zmierzą się z demonami swoich przeszłości.
Pozostała część sezonu – Wspomnień czar, Jasne spojrzenie i trzyczęściowy finał sezonu – zarezerwowana została na główny wątek, który zachwyca pomysłowością, wyczuciem mutanckiej mitologii, podniosłym tonem i stawką, która obejmie całą Ziemię.
Postaci z krwi i kości
A wszystko to w oparciu o świetnie poprowadzone postaci. Pełnokrwistość bohaterów zachwyca, niejednoznaczność ich dylematów wielokrotnie potrafi zszokować (czy miłość do klona ukochanej jest zdradą?), rozwinięcie ich względem oryginalnego serialu cieszy, a to, w jakim kierunku poprowadzono np. wątki Cyclopsa, Jean Grey, Magneto, Gambita czy (przede wszystkim?) Rogue, na zawsze zapisze się w historii ekranizacji komiksów o tej grupie.
Nieco w tle pozostają jedynie Beast, Morph i – o dziwo – Wolverine. Ten pierwszy co prawda pozostaje na swój sposób sercem i rozumem grupy, ale mam poczucie, że kolejny sezon powinien poświęcić mu więcej uwagi. Ten drugi z kolei jest nośnikiem nieskończonych easter eggów, które przynoszą jego kolejne przemiany w licznych protagonistów i antagonistów z serialu z końcówki XX wieku. W końcu ten trzeci – Logan dość chyba zamierzenie został zmarginalizowany ze względu na swoją jednoznacznie pierwszoplanową rolę w przytłaczającej większości wcześniejszych filmowych, telewizyjnych i interaktywnych ekranizacji komiksu o grupie uczniów Charlesa Xaviera… Co znajduję decyzją po prostu słuszną.
Nawiązania, żarty i smaczki dla fanów
A skoro o wcześniejszych ekranizacjach mowa, to wieloletnich fanów ucieszą na pewno liczne nawiązania nie tylko do X-Men: The Animated Series, ale też przepiękne ukłony w stronę innych animacji Marvela z tamtego okresu, filmów kinowych o X-Men, oko puszczone do miłośników głównego trzonu Kinowego Uniwersum Marvela, ale i po prostu komiksów. X-Men ‘97 mocno opiera się na papierowym pierwowzorze, czasem wręcz dosłownie cytując sceny czy okładki, oczywiście głównie czerpiąc z zeszytów właśnie z lat 90., ale też np. kultowego runu Granta Morrisona z początku XXI wieku czy kosmicznej stylistyki Jacka Kirby’ego. Serial potrafi też bawić się sam sobą, co tydzień modyfikując czołówkę i przynosząc nawiązania do zmian statusu quo bohaterów czy sprytny foreshadowing dalszych wydarzeń.
Całość w ramach bardzo udanej animacji, świetnej ścieżki dźwiękowej (sama myśl o wariacji głównego motywu muzycznego użytej w finale sezonu przyprawia mnie o ciarki) i doskonałego voice actingu, który stanowi miks powrotów aktorów znanych z oryginalnej serii (ta Rogue!) i nowych nazwisk (usłyszymy tu m.in. znanego z Białego Lotosa i Dżentelmenów Theo Jamesa).
X-Men ‘97 okazał się prawdziwym czarnym koniem tegorocznego sezonu superbohaterskiego. Pierwsza seria nowego formatu Disneya stanowi jedną ze zdecydowanie najlepszych produkcji ekranowych o X-Men, najciekawszych tytułów Marvel Studios i najwybitniejszych ekranizacji amerykańskiego komiksu superbohaterskiego.
Obowiązkowa pozycja dla każdego fana popkultury.