search
REKLAMA
Recenzje

WYSPA PIRATÓW. Świetna przygodówka niezasłużenie owiana złą sławą

“Wyspa piratów” zawiera wszystko, co potrzebne by zapewnić rozrywkowy seans.

Tekst gościnny

11 sierpnia 2024

wyspa piratów
REKLAMA

Autorem tekstu jest Piotr Żymełka.

„Wyspa piratów” („Cutthroat Island”), reż. Renny Harlin, 1995

Na początku lat dziewięćdziesiątych wydawało się, że pochodzący z Finlandii reżyser Renny Harlin jest wschodzącą gwiazdą rozrywkowej odmiany kina. Nie licząc pierwszych, nakręconych jeszcze w ojczyźnie filmów, Harlin przez chwilę romansował z horrorem, tworząc w 1987 roku „Więzienie” oraz w 1988 „Koszmar z ulicy Wiązów 4: Władca snów”. U progu kolejnej dekady skręcił jednak w stronę kina akcji i zrealizował bardzo dobrą kontynuację „Szklanej pułapki” z Brucem Willisem, a niedługo później równie udane „Na krawędzi” z Sylvestrem Stallone. Kolejnym jego projektem była „Wyspa piratów”, do dziś uważana (nie całkiem słusznie) za film, który zatopił wytwórnię Carolco. Dlatego rzadko kiedy wspomina się o tej świetnej przygodówce, niezasłużenie owianej złą sławą.

Piraci święcili tryumfy na ekranach jeszcze w czasach kina niemego, między innymi za sprawą wyczynów Douglasa Fairbanksa („Czarny pirat”). Później, w latach trzydziestych, „Kapitan Blood” z Errolem Flynnem na podstawie wyśmienitej powieści Rafaela Sabatiniego był przez pewien czas najbardziej kasowym tytułem w dziejach (i do dziś ogląda się go nieźle). Bukanierzy mieli się świetnie również w latach pięćdziesiątych (by wymienić tu na przykład „Karmazynowego pirata” z Burtem Lancasterem), a także przez dwie kolejne dekady. Pierwsze ostrzeżenie o nadciągającym sztormie, stanowili „Piraci” Romana Polańskiego z 1986 roku, którzy pięknymi plenerami oraz specjalnie zbudowaną na potrzeby filmu repliką XVIII-wiecznego żaglowca nie potrafili przykryć wylewającej się z ekranu nudy (największy grzech filmu przygodowego!). Mimo wszystko, niemalże dekadę później Harlin dostał kredyt zaufania (oraz górę dolarów) i rozpoczął pracę nad „Wyspą piratów”.

wyspa piratów

Powstał film, który przenosi nas na siedemnastowieczne Karaiby, by pod rozpalonym słońcem i z butelką rumu w dłoni, wśród huku armat, szczęku kordelasów i świstu kul, poszukiwać zaginionego skarbu. Dzieło Harlina zawiera wszystko, co potrzebne by zapewnić rozrywkowy seans wysokiej próby – barwne, egzotyczne plenery, majestatyczne żaglowce dumnie tnące turkusową wodę, sympatyczną parę głównych bohaterów odtwarzanych przez Geenę Davis oraz Matthewa Modine’a (pierwotnie rolę tę miał zgrać Michael Douglas, ale zrezygnował) ściganych przez łotra spod ciemnej gwiazdy Dawga (świetny Frank Langella), fantastyczną ścieżkę dźwiękową Johna Debneya z kapitalnym motywem przewodnim „Morgan’s Ride” oraz niezwykle widowiskowe sceny akcji z finałową, epicką bitwą morską na czele.

Dodatkowo, główną bohaterką czyniąc charyzmatyczną, nie dającą sobie w kaszę dmuchać kobietę, Harlin poszedł niejako na przekór panującym ówcześnie w Hollywood trendom (choć absolutnie nie był pierwszy, chociażby James Cameron zrobił to ponad dekadę wcześniej w „Obcy: Decydujące starcie”). Kapitan Morgan Adams (Geena Davis) posiada wystarczająco dużo charyzmy, by uciągnąć film na swoich barkach. Reżyser sprytnie odwraca schemat – w „Wyspie piratów” to kobieta wiedze prym, a towarzyszący jej facet, oszust William Shaw (Matthew Modine), jest tylko pomocnikiem, przy okazji stanowiącym, jak to ładnie mówią Anglosasi, „love interest” zadziornej pani kapitan. Nie będę tu dokonywał nadinterpretacji, bo to po prostu rozrywkowa przygodówka, ale ciekaw jestem, jak by odebrano ten film, gdyby miał premierę w dzisiejszych czasach.

wyspa piratów

Klęska „Wyspy piratów” w kinach załamała karierę reżysera (z której właściwie nie podniósł się do dzisiaj). Wprawdzie nakręcił jeszcze bardzo sprawny „Długi pocałunek na dobranoc” (również z Geeną Davis) oraz niezłą „Piekielną głębię”, ale później było już tylko gorzej. Ponadto porażka ta spowodowała, że przez kilka lat nikt nie odważył się zrealizować wysokobudżetowej produkcji traktującej o morskich rozbójnikach. Dopiero Disney ze swoimi „Piratami z Karaibów” przywrócił bukanierów kinu (co też nie przyszło łatwo, wielu wieszczyło filmowi katastrofę). Osobiście jednak bardzo lubię „Wyspę piratów” i polecam ją zawsze, gdy mowa o bukanierskich klimatach. I z chęcią ponownie zamustruję się na okręt i wyruszę z kapitan Adams na poszukiwanie złota i drogich klejnotów. Zresztą wystarczy tylko spojrzeć na cudowny kinowy plakat (autorstwa Drew Struzana). Przecież on aż krzyczy „Przygoda” przez duże P! Arrrrrrr!

REKLAMA