WYRMWOOD: DROGA DO ŻYWYCH TRUPÓW. Mad Max i zombie
Redakcyjny kolega Dawid Myśliwiec o filmie: “Ten niezależny horror, także suto zakrapiany humorem, promowany był jako połączenie Mad Maxa: Na drodze gniewu oraz Świtu żywych trupów i okazało się, że Wyrmwood jest tym rzadkim przypadkiem, kiedy hasło reklamowe ma pokrycie w rzeczywistości”. No i trafił w punkt. Ale mnie po seansie najmocniej uderzyło to, jak bardzo australijski z ducha i jak bardzo profesjonalny był ten niskobudżetowy (160 tysięcy dolarów – serio?!) debiut. I jak zaskakująco żywy, mimo że operował na mocno nieświeżym temacie zombie, który pochłaniał ostatnio tak różne persony jak Arnold Schwarzenegger (Maggie), Brad Pitt (World War Z) czy Jim Jarmusch (The Dead Don’t Die).
Pewnej nocy świat staje się istnym piekłem. Znaczna część ludzi zamienia się w krwiożercze monstra. Barry, mechanik samochodowy, musi zabić swą żonę i córkę. Wyruszając na poszukiwanie siostry, połączy siły z siłami paru innych ocalałych.
Zabawna sprawa z tym filmem. Nie tyle nie oferuje on żadnej większej oryginalności na poziomie fabuły czy obrazu świata przedstawionego, co wręcz ostentacyjnie ją porzuca, ewidentnie idąc w ślady ostatniego, napakowanego akcją Mad Maxa. Ale nie tylko – bo inspiracji jest tu znacznie więcej, o czym będzie poniżej. Tyle że ta pozorna odtwórczość wcale tytułowi nie szkodzi; jest wręcz przeciwnie. Wygląda to tak, jakby twórcy postanowili zaszaleć, grając motywami, które znają i lubią. Z widzem za to zawierają umowę: kotlet może i jest odgrzewany, ale na oleju z piekła rodem, a do tego grubo polany jest gęstym keczupem.
Postapo musi mieć klimat, a Droga… zdecydowanie go ma. Czuć tu zdziczenie, rozpad struktur społecznych; wjeżdżamy w strefę wojny bez żadnych zasad. Film jest szorstki jak szosy, którymi pędzą bohaterowie, a jednocześnie – radośnie kreskówkowy i gówniarski. Twórcy łączą te dwa porządki bez pudła. Wszak rzeczywistość, w której prawie wszyscy zamienili się w otępiałą hordę, a postaci (wyglądający jak połączenie drużyny sportowej i barbarzyńskiego plemienia) mogą młócić jej członków setkami, jest równie przerażająca, jak komiczna. Obraz ma wyraźnie komediową panierkę, ale nie zamienia bohaterów w bandę muppetów. Każdy ma tu swój dramat, a apokalipsa to nie tylko zabawne one-linery. To szok związany z obudzeniem się w świecie, który spotworniał i w którym nie ma najbliższych, bo odeszli. I reżyser pozwala postaciom przeżyć tę traumę. Na szczęście zmusza ich też do szybkiego sięgnięcia po asortyment do cięcia, piłowania i rozbryzgiwania zombie.
Mój znajomy po seansie pierwszego Mad Maxa powiedział: ” Nie wiedziałem, że jest aż tak… australijski”. No właśnie, jest – i czuć to od pierwszych sekund. Podobnie rzecz się ma z Drogą…, choć oczywiście stanowi ona wydarzenie o mniejszym kalibrze artystycznym niż klasyk Millera. Ten film także jest nieokrzesany, brudny i trochę nieprzewidywalny. Jak pies zerwany z łańcucha. Mówię o czymś, co zawiera się w każdym kadrze produkcji, a czego raczej nie doświadczam w kinie amerykańskim, które tak naprawdę rzadko oddaje się szaleństwu. W nerwowych ruchach kamery czy groteskowych najazdach na sylwetki bohaterów i nieco komiksowym kadrowaniu znajdziemy tu tę żywą, energetyczną i zdrową przesadę, która charakteryzowała chociażby operatorkę pierwszej i drugiej części Martwego zła (tworu jankeskiego, ale z młodzieńczo-opętańczym sznytem). W skrótowych scenach tuningowania auta lub broni (czytaj: szykowania się na pogrom) mamy tę samą atmosferę co w podobnych sekwencjach w Drużynie A lub wielu innych produkcjach, w których grupę bohaterów łączy praca nad czymś, co niekiedy werbalizowane jest jako: “Lets kick some ass”.
Tyle że bohaterowie kultowego serialu nigdy nikogo nie zabijali, a w Drodze… trup (co prawda już martwy, ale jednak) ściele się gęsto. Dość powiedzieć, że pojazd naszej brygady nierzadko będzie usmarowany krwią, podobnie jak oni sami, a twórcy nie przewidzieli żadnej taryfy ulgowej dla grupy ocalałych. Brad Pitt przez większą część World War Z wyglądał, jakby wyszedł świeżo od fryzjera i masażysty. Tutaj postaci sprawiają wrażenie nieco bardziej przyciśniętych do gleby przez sytuację – więc klną, warczą i zasadniczo urobieni są po łokcie przy rozwałce zombie. Nie tylko ich zresztą. Jak to nierzadko bywa w zbliżonych tematycznie produkcjach, zagrożeniem w “nowym świecie” są także inni ludzie. Wygeneruje to pod koniec filmu zaskakująco długą i brutalną bójkę, która kojarzyć się może z obrazami z Dolphem Lundgrenem (podobnie jak wojskowa ciężarówka-laboratorium, przypominająca nieco pojazd z Uniwersalnego żołnierza).
Główny bohater przekonuje i daje się lubić. Niczego więcej nam nie trzeba, żeby go dopingować w trakcie efektownych występów z shotgunem i pistoletem na gwoździe. Jego siostra to postać zbliżona do Furiosy z filmu Mad Max: Na drodze gniewu – więcej strzela, niż mówi, oczy ma dzikie, a ładną głowę mocno osadzoną (na ładnym) karku. Mam za to pewne wątpliwości co do postaci “popapranego doktorka”. Ta tajemnicza i niejednoznaczna persona zdecydowanie ubarwia film, ale mam wrażenie, że twórcy trochę przeszarżowali z jej dziwacznością, idąc mało oryginalną ścieżką kinową, w ramach której każdy naukowiec czy lekarz w okularach musi być jakimś wariantem Hannibala Lectera.
Fabuła – mało oryginalna w ogólnych założeniach – serwuje nam jednak kilka niespodzianek na poziomie szczegółu. Ale nie ona jest tu najważniejsza, lecz soczysty klimat z ostrą i od serca zainscenizowaną rozpierduchą. I trzeba przyznać, że jako mocne, esencjonalne i trochę ekscentryczne kino akcji rzecz sprawdza się wybornie. W trakcie seansu nie odczuwa się tego, że budżet był mikroskopijny. Wizja świata postapo jest sugestywna, a outfit “pogromców zombie” – kapitalny. Zobaczymy dużo dobrze skrojonych, z nerwem nakręconych bójek, strzelanin i pościgów. “Martwiaki” dają radę. Nie wyróżniają się co prawda na tle podobnych kinowych hord, ale też nie miałem poczucia, że oglądam statystów ściągniętych spod lokalnego sklepu, umazanych na szybko białymi farbkami plakatowymi. To dość standardowa, ale wystarczająca kreacja nieludzkiej masy kierującej się już tylko żądzą krwi. Zdjęcia i muzyka są odpowiednio szorstkie, a film jako całość – efektowny i mocny.
Produkcja jednocześnie bawi i trzyma w napięciu, a w ustach pozostawia posmak krwi, potu i spalin. Kiah Roache-Turner zadebiutował tu z klasą i pomysłem. Udowodnił też, że mając pasję, wciąż można kręcić dobre filmy popularne za małe pieniądze. Nawet wtedy, kiedy bierzemy na tapet ostro już przez popkulturę wymęczony temat zombie. Nie dziwię się, że w drugim projekcie tego reżysera pojawi się Monica Bellucci. Pewna ręka filmowca musiała przykuć uwagę “wielkiego świata”. Nie wiem, czy twórca zostanie nowym Samem Raimim, ale życzę mu, by nie łagodził środków wyrazu – bez względu na to, ile hollywoodzkich gwiazd błyśnie mu przed kamerą.