WYBIERAJ ALBO UMIERAJ. Gra w bierki ma więcej napięcia
Był kiedyś taki film jak Jumanji. Pamiętacie? Dzieciaki grały w grę planszową i ta gra wciągała ich tak, że wpływała na ich rzeczywistość. W toku rozgrywki zaczęły dziać się fantastyczne rzeczy, z których najdziwniejszą było pojawienie się w środku miasta tętniącej życiem dżungli. Coś mi mówi, że twórcy Wybieraj albo umieraj założyli sobie, by ich filmowa gra podobnie się „uzewnętrzniła”. Zamiast z planszy miała jednak wyjść z ekranu komputera. Zapomnieli jednak o najważniejszym – wytłumaczeniu widowni zasad i trzymaniu się ich niczym przykazań.
Co się udało?
Niewiele dobrego mam do powiedzenia o najnowszej produkcji Netflixa. Określmy na wstępie plusy Wybieraj albo umieraj i miejmy to z głowy. Po pierwsze, operator dobrze wykonał pracę domową. Podobają mi się zdjęcia, ich kolorystyka, a właściwie odpowiednio mroczna, szorstka tonacja. Dwa – co by nie mówić o Wybieraj albo umieraj, ma bardzo klimatyczną ścieżkę dźwiękową. Trochę szkoda talentu Liama Howletta, człowieka legendy, lidera brytyjskiej grupy The Prodigy, który tym razem, zamiast zagrać na dyskotece, stworzył muzyczny komentarz do filmowego horroru. Albo inaczej – stworzył muzykę do czegoś, co z założenia horrorem miało być. Śmiem twierdzić, że… gra w bierki ma więcej napięcia niż ten film.
Co zawiodło?
Podstawowy problem Wybieraj albo umieraj polega na tym, że jest filmem, który tylko stroi groźne miny, wydaje się przerażający, ale widać wyraźnie, że wszystko to odgrywa ktoś przywdziany w niewinny strój klauna. Ten film to istna groteska. W scenach, w których mieliśmy otrzymać jakieś napięcie, z ekranu aż wylewa się farsa. Objawia się ona głównie jakąś trudną to zdefiniowania pantomimą ruchów postaci biorących udział w tym cyrku. Jest to rzecz jasna wynikiem tego, iż gra komputerowa, która miesza się z prawdziwym życiem, traktuje ludzi jak swoje marionetki. Szczerze mówiąc, te wszystkie sceny grozy w Wybieraj albo umieraj chyba bardziej nadawałyby się do reklamy batonów energetycznych lub innych środków silnie na nas oddziałujących niż do filmu, który komunikuje swoje pomysły w sposób dalece poważny.
Tak jak powiedziałem, poszczególne ujęcia w filmie wyglądają atrakcyjnie, zwłaszcza gdy pobrzmiewa w nich muzyka. Ale jaki jest sens oglądać film, który wydaje się najbardziej interesujący wtedy, gdy aktorzy nic nie mówią, lub gdy jesteśmy akurat zawieszeni pomiędzy akcjami? Cała reszta wygląda tu jak żart, nie da się uwierzyć w ani jeden element świata przedstawionego, w dodatku poszczególne elementy mające dodać filmowi dramatyzmu (traumy, nałogi, trudne oblicza życia) wyglądają tu tak, jakby wciśnięto je na siłę. Gdy z kolei nadchodzi filmowy climax, w gruncie rzeczy nie dowiadujemy się wciąż niczego, co byłoby wstanie sensownie wytłumaczyć nam fakt, dlaczego na bohaterów, tak po prostu, ni stąd, ni zowąd, zaczyna działać diabelska gra. Pokraczne i dość idiotyczne tłumaczenie o jakichś oddziałujących na siebie symbolach po prostu pominę.
Wybieraj albo umieraj to pokraczne, B-klasowe kino, które nie nadaje się nawet na kategorię grzesznej rozkoszy. W dodatku da się tu po raz kolejny odczuć tanie żerowanie na sentymentach, za sprawą flirtu z uczuciami graczy. Zwracam się zatem do was, fani gier, bo to wy z pewnością będziecie stanowić główną widownię filmu Wybieraj albo umieraj. Nie dajcie się nabrać. Jeżeli lubicie te klimaty, ciekawi was, w jaki sposób stylistyka gier wideo jest w stanie przeniknąć do świata filmu, to gorąco zapraszam do zapoznania się z takimi filmami jak: Tron, Gamer, Poziom mistrza, Player One czy chociażby rewelacyjny reboot wspominanego na wstępie Jumanji. Z Wybieraj albo umieraj dajcie sobie spokój, bo to twór, który przełyka się tak ciężko, jak pogryzione szkło – że też pozwolę sobie na paralelę do jednej ze „złowieszczych” scen w filmie.
Wymieniając na wstępie zalety tej produkcji, nie wspomniałem o jeszcze jednej. Film ma ogromny potencjał na sequele i jestem przekonany, że z tej możliwości twórcy skorzystają. Zrobi się z tego druga Noc oczyszczenia, patrząc przez pryzmat kategorii niskobudżetowego horroru, opartego na nośnym, plastycznym i elastycznym pomyśle fabularnym. Jest to jednak zaleta, która może mieć znaczenie tylko dla łasych na pieniądze producentów. Bo przecież nie dla nas. Nie dla wymagającej widowni, ceniącej świeżość i polot. Wbrew wynikającemu z tytułu dylematowi nie ma w tym filmie żadnego wyjścia ewakuacyjnego. Jeśli go wybierzesz, po prostu umrzesz. Z żenady.