search
REKLAMA
Recenzje

GRA ENDERA. Science fiction nastawione na emocje, nie na akcję

„Gra Endera”- jedna z ważniejszych powieści science fiction minionego wieku – doczekała się swojej ekranizacji.

Jakub Piwoński

8 lutego 2024

REKLAMA

Tekst z archiwum Film.org.pl (2013)

Kino fantastyczne uwielbia posiłkować się motywem mesjanistycznym. Ilu to już poznaliśmy wybrańców, tych jedynych, którzy samodzielnie potrafili przeciwstawić się złu i stanąć w obronie ludzkości. Klaatu, John Connor, Neo, Frodo, Aslan czy Superman – cechą wspólną tych bohaterów jest świadomość własnej wyjątkowości i zdolność do najwyższego poświęcenia. To im bezgranicznie ufaliśmy, ich śladem podążaliśmy podczas przeżywania poszczególnych fantastycznych historii. Teraz na scenę wchodzi nowy cierpiętnik. Niech jednak nie zmylą was pozory; jego młody wiek i skromna postura bynajmniej nie świadczą o jego słabości. Zasady gry się zmieniły i od teraz ustala je Ender.

Historia misji wybrańca pozostaje niezmiennie uniwersalna. Andrew „Ender” Wiggin jest niezwykłym chłopcem. Jego predyspozycje umysłowe przewyższają zdolności rówieśników, ale także dzieci starszych. Trafia do elitarnej szkoły bojowej. Dostają się do niej tylko jednostki wyjątkowe, z uwagi na rangę powierzanej tam misji. Młodzi kadeci szkoleni są na specjalnych żołnierzy, którzy w niedalekiej przyszłości będą musieli podjąć walkę z odwiecznym wrogiem Ziemian- obcą rasą owadopodobnych Formidów. Zadaniem Endera, urodzonego lidera, będzie doprowadzenie swych podopiecznych do zwycięstwa.

Autorem losów Endera jest pisarz science fiction, Orson Scott Card. Jego „Gra Endera” z 1985 roku oraz dwie kolejne powieści cyklu napisane w latach późniejszych są dziś uznawane za klasykę literatury science fiction. To tytuły absolutnie nietuzinkowe, cieszące się liczną rzeszą fanów i – obok „Żołnierzy kosmosu” Heinleina – stojące na przedzie odmiany gatunkowej zwanej fantastyką militarną. Nie ma się więc co dziwić, że za twórczość Scotta Carda wzięły się w końcu grube ryby z fabryki snów. Choć ekranizacja okrojona została o kilka istotnych fragmentów powieści (wątek dzieciństwa Endera oraz wątek związany z jego rodzeństwem), to jednak zachowany został jej kręgosłup. Co więc istotne, odpowiedzialny za projekt reżyser, Gavin Hood (oscarowy „Tsotsi”) zdołał zachować ducha powieści.

Najważniejszy bowiem nacisk, zgodnie z książkowym pierwowzorem, położono na psychologię postaci oraz wikłanie się w moralne dylematy. Bo tych w „Grze Endera” nie brakuje. Czy można wykorzystywać ukryty w dzieciach potencjał do tego, by tresować je na perfekcyjnych zabójców? Czy można wystosować śmiertelny atak przeciwko wrogowi, nim ten w ogóle sprecyzuje swoje zamiary wobec nas? Odpowiedzi na tak postawione pytania pozostają dalece relatywne, trudno zająć klarowne stanowisko. Postać Endera jest równie niejednoznaczna, ambiwalentna, z czym nie może poradzić sobie także sam bohater. Kotłujące się w nim rozterki natury etycznej stoją w opozycji do skrywanej głęboko skłonności do przemocy. Co więc decyduje o tym, że to on okazuje się być idealnym kandydatem na przywódcę? Jego siła tkwi w wysoko rozwiniętej empatii – cesze, dzięki której potrafi jak nikt inny zrozumieć motywację wroga i przewidzieć jego następny krok. Ender, jako nowy Mesjasz, jest więc chodzącą pochwałą wewnętrznego potencjału ludzkiej psychiki, której umiejętne wykorzystanie może odmienić bieg historii.

Za to, by słowo to ciałem się stało, odpowiadał Asa Butterfield, brawurowo wcielający się w filmie w tytułowego bohatera. To na postaci Endera opiera się ciężar psychologiczny tej opowieści, przez co rola ta musiała stanowić dla aktora głównego nie lada wyzwanie. Butterfield poradził sobie jednak z wyznaczonym mu zadaniem wybornie. Jego Ender jest dokładnie taki, jaki być powinien, jakiego znamy z kart powieści, z wybijającą się charyzmą jako cechą wiodącą. Młody aktor nie musiał zbytnio kombinować z ekspresją, by widz z miejsca mógł uwierzyć w pozycję niekwestionowanego lidera, jaką pełnić będzie jego bohater. Wypada mu tylko pogratulować talentu, a specom od castingu – celnego strzału obsadowego. Drugi plan wypada równie przekonująco. Hailee Steinfeld i Abigail Breslin – choć ich role nie były zbyt wymagające, dziewczyny potwierdziły stabilną pozycję, jaką piastują w aktorskim światku młodego pokolenia. Z kolei starzy wyjadacze, Harrison Ford i Ben Kingsley, choć powielają role, które już w ich wykonaniu widzieliśmy– odpowiednio zgorzkniałego cynika i nieokrzesanego ekscentryka– to wciąż powodują, że miło jest na nich popatrzeć.

 

 

 

Wyjątkowa w ekranizacji „Gry Endera” jest także forma. W stylistyce dostrzegłem inspirację popularną grą „Mass Effect”, czego bynajmniej nie formułuję jako zarzut, wręcz przeciwnie – wykonanie kostiumów i scenografii opiera się dzięki temu na sprawdzonym pomyśle. (Tak na marginesie, to jest wiele podstaw do tego, by filmową „Grę Endera” traktować też jako hołd złożony grom komputerowym i roli, jaką pełnią w rozwoju jednostki, bo to przecież dzięki nim stechnicyzowana generacja inteligentnych dzieci może przymierzać się do uratowania ludzkości…) Rozczarowani mogą być ci, którzy wybierając się na „Grę Endera” myśleli, że kupują bilet na kolejne po brzegi wypełnione akcją widowisko SF. Film nie może pochwalić się zbyt dużą liczbą takich scen, ponieważ akcja skonstruowana została tak, by jak najlepiej oddać emocjonalny wymiar opowiadanej historii. Aczkolwiek wszystkie te sceny, nastawione na wizualny efekt – jak choćby treningi przeprowadzane w stanie nieważkości – robią odpowiednio duże wrażenie. Wbrew pozorom ta cyfrowa oszczędność stanowi o sile tego widowiska, ponieważ z góry wyznacza widzowi nieco ambitniejsze priorytety poznawcze.

„Gra Endera”- jedna z ważniejszych powieści SF minionego wieku – w końcu doczekała się swojej ekranizacji. I choć opiera się ona na micie, który przez popkulturę został już niejednokrotnie, z lepszym lub gorszym skutkiem, przemielony, najwyraźniej wciąż skrywa w sobie odpowiednią siłę oddziaływania. Formułowany w nim przekaz jest bowiem tak dalece uniwersalny, że nie sposób podważyć jego wagi. Śmiało i bez ogródek dajcie się więc ponieść kolejnej opowieści o wybrańcu, toczącym samotną walkę ze złem zagrażającym naszemu światu. Bo jeśli jest odpowiednio umotywowane – trudno o bohaterstwo wyższej próby.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA