WSPÓŁLOKATORKI. Między nami dziewczynami
W 1996 roku Mike Leigh święcił triumfy dzięki Sekretom i kłamstwom, za które otrzymał Złotą Palmę w Cannes, dwie nagrody BAFTA, Independent Spirit Award i pięć nominacji do Oscara (ostatecznie nie zdobył żadnej statuetki Amerykańskiej Akademii Filmowej). Rok później Leigh bez rozgłosu nakręcił kolejny film, który stoi w cieniu jego bardziej znanych obrazów, takich jak Nadzy, Życie jest słodkie i Happy-Go-Lucky. Współlokatorki do dziś pozostają czarnym koniem w filmografii brytyjskiego reżysera.
Po sześciu latach rozłąki Annie przyjeżdża do Londynu, żeby odwiedzić Hannah. W trakcie studiów kobiety wynajmowały razem mieszkanie. Spotkanie jest okazją do wspomnień, ale też do rozliczeń i podsumowań. Annie, zahukana studentka psychologii cierpiąca na dolegliwości dermatologiczne i tiki nerwowe, była nieszczęśliwie zakochana i jednocześnie sama odrzuciła miłość kolegi z koledżu, ekscentrycznego Ricky’ego. Hannah, która wybrała anglistykę, maskowała wrażliwość nadpobudliwością i agresją. W pewnym momencie w życiu przyjaciółek pojawił się Adrian, który nieomal doprowadził je do zakończenia znajomości. Błąkając się po mieście, Annie i Hannah nieoczekiwanie spotykają wszystkie ważne osoby z przeszłości.
Pozornie niewiele się tu dzieje: bohaterki wspominają dawne czasy i zastanawiają się nad losami niegdysiejszych znajomych, teraźniejszość przeplata się z retrospekcjami, a widz stopniowo poznaje wycinki z życia Annie i Hannah. Kobiety różnią się temperamentem, ale obie są przenikliwe, inteligentne i oczytane. Jedna pochodzi z rozbitej rodziny, druga nadal mieszka z matką. Pomimo pozorów zawodowego sukcesu są samotne i chyba niezbyt szczęśliwe. Pragną stabilizacji i marzą o księciu z bajki, ale mężczyźni z ich otoczenia to marni kandydaci na partnera: otyły jąkała z tendencją do popadania w paranoję, niezdecydowany chłopiec i obleśny erotoman gawędziarz (w tej ostatniej roli Andy Serkis krótko przed sukcesem Władcy pierścieni).
Film jest śmieszny i pokrzepiający, choć powinien być nudny i smutny. Nikt tutaj nie rozpacza, nie ma patosu ani wielkich tragedii, tylko małe dramaty i osławiona „cicha desperacja”, o której David Gilmour z Pink Floyd śpiewał, że jest iście angielskim sposobem życia. Anglia z jej zapyziałymi pubami, ciasnymi mieszkankami, ze sztywniactwem, uczuciowym chłodem i cierpkim humorem została zresztą odmalowana w sposób nad wyraz werystyczny. Poczucie naturalizmu jest dodatkowo spotęgowane przez celowo niedoświetlone wnętrza, umowną scenografię, potoczyste dialogi oraz znakomite aktorstwo – oglądając Katrin Cartlidge i Lyndę Steadman, widzi się postacie z krwi i kości, a nie aktorki odgrywające swoje partie.
Wielki-mały film
Zwykli, przeciętni ludzie są wystarczająco ciekawi tacy, jacy są, i nie potrzebują żadnego uszlachetniania – powiedział kiedyś Mike Leigh. Reżyser ukazuje Annie i Hannah z wielką życzliwością, wyrozumiałością i ciepłem. Nie idealizuje ich, nie osądza, nie stawia diagnoz. Czuje się, że Leigh autentycznie kocha i rozumie kobiety – na tyle, rzecz jasna, na ile może zrozumieć je mężczyzna. Jest prawdziwym, klasycznym feministą w oryginalnym tego słowa znaczeniu, zanim ruch feministyczny przeobraził się w swoją własną karykaturę i zaczął forsować takie pomysły, jak organizacja festiwalu muzycznego z zakazem wstępu dla mężczyzn (Statement Festival w Szwecji). Oczywiście wszystko w imię wolności, równości i braterstwa.
Historia zaczyna się i kończy na dworcu. Zamiast happy endu – otwarte, niedookreślone, dwuznaczne, nieco ironiczne zakończenie. Bo takie też jest prawdziwe życie, w którym proste sytuacje i szczęśliwe finały należą do rzadkości. Ten słodko-gorzki, przezabawny i zarazem przejmujący obraz mówi o przyjaźni, akceptacji, złudzeniach i przemijaniu, ale też o wartości, jaką jest obecność drugiego człowieka. Są to rzeczy uniwersalne i zrozumiałe pod każdą szerokością geograficzną, niezależnie od płci, rasy i wyznania. Mike Leigh opowiada o tych prostych i równocześnie fundamentalnych sprawach w sposób lekki, dowcipny i bezpretensjonalny, co samo w sobie jest już wielką sztuką. Takie też są Współlokatorki – wielki-mały film.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego warto zobaczyć to skromne, kameralne kino: ścieżka dźwiękowa złożona z piosenek The Cure, w których zasłuchują się Annie i Hannah. A jak wiadomo, The Cure to najlepszy zespół na świecie. Zaraz obok Coila i Psychic TV.