WROOKLYN ZOO. Długi film o miłości [RECENZJA]
Miłość to najpiękniejsze, ale też najpewniej najbardziej irracjonalne uczucie znane człowiekowi. Zakochani żyją w szalonej baśni. Mają fazkę, bo stan ten chyba najłatwiej przyrównać do narkotycznego porobienia albo do dostania na mordę kastet. WROOKLYN ZOO to długi film o miłości. O dzikim uczuciu do Wrocławia, idei wolności, młodości, starości, deskorolki, hip-hopu. Sporo tego, co nie?
Bohaterem WROOKLYN ZOO jest Kosa (Mateusz Okuła), będący pod opieką dziadka (Jan Frycz) 18-latek, który najlepiej czuje się wtedy, gdy pod jego nogami sunie deskorolka. Ba! Kosa to nie byle skejcik ledwo klejący ollie, lecz prawdziwy król wrocławskiego skejtbordowego bowla. Już wkrótce stanie przed ogromną szansą wzięcia udziału w deskorolkowym turnieju w Los Angeles. Wystarczy, że wygra podobne zawody na poziomie lokalnym. Porażka jest w jego przypadku raczej niemożliwa. No, chyba że się nagle do szaleństwa zabuja i swoją uwagę zamiast na desce skupi na pięknej nieznajomej. Miłość nie wybiera, a zwłaszcza ta od pierwszego wejrzenia. Kosa poznaje Romkę Zorę (Natalia Szmidt) i zupełnie traci dla niej efektownie przystrojoną blond tlenioną fryzurą głowę. Początkowo niechętna umizgom Kosy Zora wreszcie również poddaje się uczuciu. Droga tych dwojga do bycia razem nie jest jednak usłana grzybkami, przepraszam, różami. Zora przymuszana jest przez romską społeczność do zaaranżowanego małżeństwa, a Adamowi Kosińskiemu z głowy i serca dziewczynę chcą wybić z nieznanych przez większość filmu przyczyn dziadek oraz skinheadzi, z którymi chłopak i jego skejciarscy przyjaciele mają poważny zatarg.
Chociaż powyższe streszczenie najnowszego filmu Krzysztofa Skoniecznego zajmuje zbyt obszerny fragment tej recenzji, wcale nie dotyczy ono wszystkich poruszanych we WROOKLYN ZOO wątków. Ich mnogość, a także prowadzenie oraz rozwiązywanie twórca słynnego już Ślepnąc od świateł zamknął w ramach czegoś w rodzaju miejskiej baśni dla dorosłych. Informuje zresztą o tym widzów na samym początku filmu. To dość wygodne rozwiązanie, pozwalające Skoniecznemu poniekąd bez konsekwencji mieszać w obrębie jednego obrazu wiele filmowych gatunków (coming of age w stylówie pato, melodramat, thriller, film sportowy i jeszcze kilka) oraz realizatorskich pomysłów. Nie byłoby w tym oczywiście nic złego, gdyby cały ten dość szalony plan działał dobrze przez cały czas trwania seansu. Nie jest to jednak możliwe w przypadku kina napisanego w tak chaotyczny i nieodpowiednio wyselekcjonowany, zaśmiecony sposób. WROOKLYN ZOO to niestety kolejny po debiutanckim Hardkor Disko dowód, że Krzysztof Skonieczny nie do końca radzi sobie z napisaniem zajmującego od początku do końca scenariusza filmowego.
Bałaganiarski scenariusz nie jest jedynym mankamentem WROOKLYN ZOO. W efektownych materiałach promocyjnych filmu ochoczo posługiwano się hasłem: „Miłość, od której świat zapłonie”. Niestety, aby rzeczywiście widzowie odczuli zapowiadany pożar miłości, potrzebna Skoniecznemu była chemia między wcielającymi się w główne role aktorami. Nie ma jej tutaj. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że zarówno Mateusz Okuła, jak i Natalia Szmidt nie są zawodowymi aktorami, ale sztuczność w prowadzonych przez nich dialogach jest momentami aż nazbyt kłująca. Offowa ambicja Skoniecznego, by niczym Sean Baker lub Harmony Korine wprowadzać do filmu naturszczyków, choć zaiste godna pochwały, nie przekłada się na planowaną naturalność. Jest to jeszcze bardziej irytujące, gdy grę Okuły i Szmidt zestawimy z występami szarżujących Jana Frycza oraz Konrada Eleryka.
Szczęśliwie dla WROOKLYN ZOO Krzysztof Skonieczny ma jednak doskonały zmysł stylistyczny i z pomocą stawiającego dopiero swoje pierwsze operatorskie kroki Adama Pietkiewicza zaserwował odbiorcom zabawę formą, synestezyjną ucztę dla zmysłów. Tak! WROOKLYN ZOO wygląda momentami niezwykle, oszałamiająco. Jest to też film, który bardzo dobrze się słucha, za co brawa należą się przede wszystkim młodemu Kubie Więckowi. Dzięki fascynacji kompozytora muzyką wprost z ulicy otrzymujemy niebanalną mieszankę klasyki amerykańskiego oraz polskiego rapu, punku oraz muzyki romskiej.
Pomimo wymienienia wielu problemów najnowszego filmu twórcy Ślepnąc od świateł trudno jest oceniać go jednoznacznie źle. WROOKLYN ZOO ma coś w sobie, potrafi zakręcić w głowie, zrobić wrażenie. Doskonale rozumiem również intencje Skoniecznego, który ewidentnie zapragnął zaproponować widzom dzieło wywołujące silne emocje. Obawiam się jednak, że przegiął, przesadził i w rezultacie efekciarskość wzięła tu górę nad efektownością. Najnowsza opowieść Krzysztofa Skoniecznego jest srogo skręconą gigantyczną pecyną miłości. Ściągnięcie z tego Zaza macha może więc jednocześnie olśniewać i wywoływać koklusz.