WIELKI SZU. W kartach widzę twój los
Schyłek epoki Gierka. Wizja dobrobytu odeszła, a jej miejsce zajęła wszechobecna spekulacja. Wygrywanie w karty dawało wtedy poczucie iluzorycznej władzy, gdyż oficjalna władza zbyt apodyktycznie sterowała możliwościami, które mieli obywatele, żeby realizować swoje marzenia. Karty wzniecały nadzieję, że może być inaczej, owo emocjonalne przedstawienie zastępujące prawdziwe rzeczy dostępne dla nielicznych na szczycie. Nabierali się na to zwłaszcza głodni sukcesu młodzi i niekoniecznie mądrzy ludzie. Zwłaszcza w rzeczywistości, w której za oligarchę mógł być uznawany zwykły cukiernik z małej mieściny Lutyń w Sudetach. Dzisiaj czasy się zmieniły, chociaż może to znów przedstawienie, o którym mówił Szu. Dlatego po 37 latach od premiery film Sylwestra Chęcińskiego wciąż jest niezwykle autentyczną opowieścią o tym, jakim przywilejem jest patrzeć i widzieć coś więcej niż pozory.
W tym sensie pozorem jest więc to, że Wielki Szu należy do gatunku filmów sensacyjnych. Przybrał taką konwencję z czysto praktycznych względów. Rozważania o kartach, grze, polskich złotówkach, oszustwie, filozofii Platona i Kanta są czysto obyczajowe, dotyczą ludzkiej natury, poznania istoty rzeczy i mogłyby okazać się niestrawne w spokojniejszej scenerii niż nasze kino akcji z tamtych czasów. Chęciński chciał uniknąć nakręcenia traktatu humanistycznego w stylu Krzysztofa Zanussiego. Moralny niepokój da się wywołać, nie powodując senności u widzów. Np. taki Platon o tym pamiętał, natomiast Kant w swoim pisarskim stylu już nie. Żeby więc nie popaść w hermetyczną formę dyskursu samotnika z Królewca – swoją drogą jego natura przydałaby się w czasach koronawirusa – Chęciński poszedł na kompromis.
Podobne wpisy
Czerwone napisy, energiczna muzyka Andrzeja Korzyńskiego grana na syntezatorach, szybki montaż, nawet sceny gry w karty zrealizowane bez przeciągania oraz zbędnych słów, postać Szu (Jan Nowicki), czyli szulera-filozofa, przeciwstawiona żądnemu sławy, nieco głupiemu i bezrefleksyjnemu moralnie taksówkarzowi Jurkowi (Andrzej Pieczyński). Całość filmu została doskonale wyważona, tak żeby nie stracić filozoficznej głębi, a jednak pozostać w sensacyjnej konwencji, gdyż publika chciała na filmie nie tylko wznosić się na intelektualne wyżyny, ale i nieskrępowanie się bawić. Sukces więc musiał przyjść. Wielki Szu okazał się hitem, a dwa miliony widzów, które go obejrzały na początku lat 80., można uznać za znakomite osiągnięcie. Jak widać Chęciński, skupiając się na dopracowaniu realizacji, nie zaś na wzniosłych ideałach rodzących się w sercach widzów jako nagroda dla reżysera artysty, wziął sobie do serca słowa Szu: Gra się, żeby wygrać. Szczęście trzeba umieć sobie zorganizować. Zatem filmy kręci się po to, żeby były jak najlepsze, to znaczy, aby zarówno reżyser, jak i widzowie mieli poczucie, że seans nie jest zmarnowanym czasem.
W przypadku Wielkiego Szu czas, który spędzamy przed ekranem, właściwie nie ma znaczenia. Akcja tak sprawnie prowadzi nas w zakamarki szulerskich rozgrywek i lokalnych, mafijnych relacji, że nie czujemy, że film musi się po tej półtorej godziny z kilkoma minutami skończyć. Z powodzeniem mógłby być dłuższy i np. nieco dokładniej przedstawić, kiedy i na jakich zasadach Wielki Szu zmienił się z bezmyślnego szulera w tzw. „mistrza”, trochę zmęczonego, straconego dla życia człowieka, który pragnie już tylko spokoju. Jest jeszcze jeden powód, dla którego ów czas spędzony z Wielkim Szu mija tak niepostrzeżenie – aktorzy. Nie tylko chodzi o doskonałego Jana Nowickiego, ale też jego relację z innymi, świetnie dobranymi aktorami – Andrzej Pieczyński, Dorota Pomykała, Jan Frycz, Leon Niemczyk. Odgrywany przez nich świat spekulantów schyłku lat 70. w PRL-u jest autentyczny, nieskażony teatralnością. Bez odciągających uwagę zgrzytów prowadzi widza w głąb świata uznawanego w tamtych czasach za luksusowy. Niewiele było trzeba – kilkanaście banknotów z Kopernikiem, wnętrze hotelu, standardowy pokój, tyle że czysty, szlafrok, zachodnie papierosy, a na dokładkę zwykła restauracja, w której można było zamówić schabowego. Jakie czasy, taki mainstream. Dla młodszych widzów może być to szokiem, ale dobrze, żeby zapoznali się z niegdysiejszą perspektywą luksusu i porównali ją do dzisiejszej.