W tym sensie pozorem jest więc to, że Wielki Szu należy do gatunku filmów sensacyjnych. Przybrał taką konwencję z czysto praktycznych względów. Rozważania o kartach, grze, polskich złotówkach, oszustwie, filozofii Platona i Kanta są czysto obyczajowe, dotyczą ludzkiej natury, poznania istoty rzeczy i mogłyby okazać się niestrawne w spokojniejszej scenerii niż nasze kino akcji z tamtych czasów. Chęciński chciał uniknąć nakręcenia traktatu humanistycznego w stylu Krzysztofa Zanussiego. Moralny niepokój da się wywołać, nie powodując senności u widzów. Np. taki Platon o tym pamiętał, natomiast Kant w swoim pisarskim stylu już nie. Żeby więc nie popaść w hermetyczną formę dyskursu samotnika z Królewca – swoją drogą jego natura przydałaby się w czasach koronawirusa – Chęciński poszedł na kompromis.
Czerwone napisy, energiczna muzyka Andrzeja Korzyńskiego grana na syntezatorach, szybki montaż, nawet sceny gry w karty zrealizowane bez przeciągania oraz zbędnych słów, postać Szu (Jan Nowicki), czyli szulera-filozofa, przeciwstawiona żądnemu sławy, nieco głupiemu i bezrefleksyjnemu moralnie taksówkarzowi Jurkowi (Andrzej Pieczyński). Całość filmu została doskonale wyważona, tak żeby nie stracić filozoficznej głębi, a jednak pozostać w sensacyjnej konwencji, gdyż publika chciała na filmie nie tylko wznosić się na intelektualne wyżyny, ale i nieskrępowanie się bawić. Sukces więc musiał przyjść. Wielki Szu okazał się hitem, a dwa miliony widzów, które go obejrzały na początku lat 80., można uznać za znakomite osiągnięcie. Jak widać Chęciński, skupiając się na dopracowaniu realizacji, nie zaś na wzniosłych ideałach rodzących się w sercach widzów jako nagroda dla reżysera artysty, wziął sobie do serca słowa Szu: Gra się, żeby wygrać. Szczęście trzeba umieć sobie zorganizować. Zatem filmy kręci się po to, żeby były jak najlepsze, to znaczy, aby zarówno reżyser, jak i widzowie mieli poczucie, że seans nie jest zmarnowanym czasem.
W przypadku Wielkiego Szu czas, który spędzamy przed ekranem, właściwie nie ma znaczenia. Akcja tak sprawnie prowadzi nas w zakamarki szulerskich rozgrywek i lokalnych, mafijnych relacji, że nie czujemy, że film musi się po tej półtorej godziny z kilkoma minutami skończyć. Z powodzeniem mógłby być dłuższy i np. nieco dokładniej przedstawić, kiedy i na jakich zasadach Wielki Szu zmienił się z bezmyślnego szulera w tzw. „mistrza”, trochę zmęczonego, straconego dla życia człowieka, który pragnie już tylko spokoju. Jest jeszcze jeden powód, dla którego ów czas spędzony z Wielkim Szu mija tak niepostrzeżenie – aktorzy. Nie tylko chodzi o doskonałego Jana Nowickiego, ale też jego relację z innymi, świetnie dobranymi aktorami – Andrzej Pieczyński, Dorota Pomykała, Jan Frycz, Leon Niemczyk. Odgrywany przez nich świat spekulantów schyłku lat 70. w PRL-u jest autentyczny, nieskażony teatralnością. Bez odciągających uwagę zgrzytów prowadzi widza w głąb świata uznawanego w tamtych czasach za luksusowy. Niewiele było trzeba – kilkanaście banknotów z Kopernikiem, wnętrze hotelu, standardowy pokój, tyle że czysty, szlafrok, zachodnie papierosy, a na dokładkę zwykła restauracja, w której można było zamówić schabowego. Jakie czasy, taki mainstream. Dla młodszych widzów może być to szokiem, ale dobrze, żeby zapoznali się z niegdysiejszą perspektywą luksusu i porównali ją do dzisiejszej.