search
REKLAMA
Recenzje

WROGOWIE PUBLICZNI (2009)

Szymon Skowroński

21 listopada 2017

REKLAMA

Ale na tym nie koniec wad. Jeśli film kuleje pod względem dramaturgii, dobrze by było, gdyby nadrabiał chociaż warstwą techniczną. Tutaj odczucia mam wysoce ambiwalentne. Z jednej strony jednak Mann to Mann i porcji solidnie zainscenizowanych scen czystej, nieskrępowanej akcji można było być niemal pewnym – tu akurat wyszedł obronną ręką. Doprawdy, reżyserski zamysł strzelanin jest po prostu fenomenalny. Jak to w życiu bywa, 90% kul nie trafia w cel i malowniczo dziurawi wszystko wokół – samochody, ściany budynków, drzewa, okna, stoły, krzesła, po prostu wszystko, co stanie na linii ognia. A kiedy już żywa tkanka wejdzie w bliski kontakt z wrzącym ołowiem, mamy do czynienia nie z dziurawieniem, lecz rozszarpywaniem, nie z umieraniem, lecz z agonalnym, konwulsyjnym zdychaniem. Realistycznie, krwawo i ku uciesze maniaków spragnionych starej, dobrej “R-ki” przyznawanej przez MPAA. O ile jednak reżyseria scen akcji stoi na poziomie niesamowicie wysokim, o tyle sposób ich filmowania przyprawia o mdłości. Cóż, nie wystarczy rzec, że zdjęcia są słabe – są wręcz tragiczne! Mann, do spółki z niezłym przecież operatorem, Dantem Spinottim, postanowili bezgranicznie zaufać cyfrowym kamerom i nakręcili nimi cały film – w dodatku zamiast umieszczać je na statywach czy wyciągach, powpychali je szwenkierom w ręce, efektem czego jest ogólna trzęsiawka ekranu, przewijająca się nie tylko w scenach akcji, ale także spokojnych, refleksyjnych ujęciach. Dziwne, karykaturalne zbliżenia i nienaturalne przyspieszenia ruchu kamery sprawiają, że obraz ogląda się miejscami jak film telewizyjny albo nawet reportaż z planu, a nie jak kinowy film, zrealizowany przecież w anamorficznym formacie 35 mm!

Może Michael Mann, wiedząc, że nie wymyśli nic nowego, bo przecież ciężko stworzyć oryginalny film opowiadający o gangsterskim półświatku lat 30. (pewnie dlatego, że w tym temacie wszystko, co miało zostać powiedziane, powiedzieli już tacy ludzie jak Francis Ford Coppola, Brian De Palma, Warren Beatty czy wcześniej Michael Curtiz i William A. Wellman), decydując się na realizację filmu opartego na wytartych, miejscami wręcz podniszczonych kliszach chciał przyciągnąć uwagę widzów tanim chwytem szokujących, “nowoczesnych” zdjęć. Dziwi mnie, że tak inteligentny i twórczy człowiek, o czym zdołał nas przecież przekonać swoimi wcześniejszymi filmami, np… wiadomo jakimi, uraczył nas takim banałem.

Duże nadzieje przed seansem pokładałem w Johnnym Deppie. Nie należę co prawda do grona jego fanów (jest chyba taka zasada, że przystojni aktorzy będący idolami rozhisteryzowanych nastolatek nie znajdują raczej oddźwięku w męskim towarzystwie – przykładem choćby Depp właśnie, albo Wentworth Miller czy ostatnio Robert Pattinson, z tą różnicą, że Johnny to jednak kawał profesjonalisty), ale facet nieraz udowodnił, że potrafi udźwignąć film bez scenariusza, a w portretowaniu outsiderów, mentalnych cyganów i charyzmatycznych popaprańców jest obecnie najlepszy. Zaś Dillinger był takim właśnie osobnikiem – człowiekiem, który nie do końca wiedział, jak żyć. No i trzeba tu uczciwie przyznać, że wypada on chyba najlepiej z całej aktorskiej trupy. Nie jest to oczywiście wielka sztuka zabłysnąć przy kawałku drewna, jakim jest Christian Bale (nigdy, przenigdy nie przekonam się do tego aktora – jest sztywny i nienaturalny jak dildo) albo aktorce jednej roli, której czas antenowy ograniczono do minimum, ale godzi się rzec, że postać to zagrana po prostu nieźle, chociaż, jak na Deppa, dość schematycznie. Oczywiście, bo w kinie amerykańskim nie można inaczej – koncepcja jego i Manna na Dillingera była taka, żeby pokazać, jak cool i zajefajnym kolesiem był bandyta i złodziej, powiązany z takimi mordercami jak Frank Nitti czy Lester “Baby Face” Nelson Gillis. Cóż, taka już amerykańska tendencja do stawiania pomników nie tym osobom, co trzeba.

Sexual Drive

Podsumowując, Wrogowie publiczni mnie zawiedli niemal na całej linii. Choć nie brakuje tu wspaniale wyreżyserowanych scen akcji i kilku błyskotliwych wątków, które nie wnoszą nic do głównej fabuły (jak chociażby wizyta Dillingera w komisariacie policji pod koniec filmu – perełka!), to film dłuży się na potęgę, nie oferuje niczego nowego i wielokrotnie powtarza wypracowane przez innych schematy. Brakuje tu dramaturgii i głębi. W dodatku czuję się trochę oszukany tytułem, bowiem o pomocnikach Dillingera nie dowiadujemy się zbyt wiele, a słynny “Pretty Boy” Floyd zostaje w filmie uśmiercony przed samym wrogiem publicznym numer 1, co rozmija się z historyczną prawdą. Reszta postaci jest zmarginalizowana i zamiast “wrogów publicznych” mamy “ucieczkę gangstera”. A to przecież też już było.

Tekst z archiwum film.org.pl.

REKLAMA