U PROGU SŁAWY. To nie film, to nostalgiczna laurka
U progu sławy to nie jest dobry film. Dlaczego? Bo jest… fałszywy.
Film U progu sławy właściwie nie jest taki zły. Przyznać trzeba, że jest sprawnie nakręcony, ogląda się go nieźle, ogólnie jest niegroźny i w sumie może być. Ale coś nie pozwala go tak łatwo ocenić, a w istocie oszczędzić. W filmie bowiem pojawia się postać krytyka muzycznego (granego przez Philipa Seymoura Hoffmana), który daje jakże istotną i cenną radę głównemu bohaterowi filmu – stawiającemu pierwsze kroki w tym fachu: “bądź bezlitosny”. Ten ma napisać artykuł o początkującym zespole muzycznym, któremu towarzyszy podczas trasy koncertowej. Posiłkując się jednak wspomnianym zaleceniem, jego celem będzie nie wystawienie kumpelskiej (a więc niczemu niesłużącej) opinii, lecz dokonanie rzetelnej krytyki, wspartej argumentacją i niezbędnymi konkretami.
W końcowym efekcie, choć kompletnie niezamierzenie, wątek owego krytyka muzycznego rujnuje cały film. Ten budzi bowiem refleksję na temat roli krytyki w ogóle.
Mamy oto postać wykonującą ten, nie ukrywajmy, niewdzięczny zawód. Krytyk, rzecz jasna, nie liczy na poklask, ale chociaż na zrozumienie. Zajmuje się tym, czym zajmuje, raczej nie bez powodu i pisze raczej o rzeczach, które w jakiś sposób go dotykają, obchodzą. Crowowski krytyk nie odbiega od modelu. Zna się na muzyce i dlatego o niej pisze. Kocha ją, kocha ją tak mocno, że… nie pozwoli sobie na przymknięcie oka na to czy tamto. Recenzenta nieraz nachodzą chwile zwątpienia, nierzadko myśli, że może jest za ostry, zbyt surowy, że może traktuje to wszystko za poważnie. Wówczas powinien przypomnieć sobie powyższe prawidło, ażeby nie pobłażać muzykowi, a zwłaszcza muzyce, bo zemści się to miernotą bądź kiczem. I choć zdaje sobie sprawę, że nie może liczyć na sympatię ze strony twórców muzycznych, to musi zachować wobec siebie uczciwość (zakładamy oczywiście, że ma kompetencje do wystawienia rzetelnej oceny), w przeciwnym razie nie ma szansy na narodziny prawdziwej sztuki.
I nagle – jako widz – zdobywa się wiedzę, że prawda ta dotyczy również filmu (i każdej innej dziedziny sztuki). Więc, będąc bezlitosnym, trzeba uczciwie powiedzieć: U progu sławy to nie jest dobry film. Dlaczego? Bo jest… fałszywy. Jeśli ma to być film o epoce „sex, drugs & rock’n’roll”, to dlaczego nie ma w nim seksu (jest tylko sugerowany), dlaczego nie ma w nim narkotyków (te z pewnością ubrudziłyby bajkowy świat wspomnień Camerona Crowe’a) i dlaczego rock jest tylko w wersji soft (nie jest to film dla fanów Janis Joplin, Jimiego Hendrixa, Boba Dylana, Joan Baez czy The Doors).
Był to film od początku skazany na porażkę. Reżyser nie próbował bowiem obiektywnie podejść do tematu. Nie chciał zgłębiać. Uznał, że sam wszystko dobrze pamięta i jest odpowiednią osobą do opowiedzenia o tamtych czasach. Dlatego nakręcił film z tezą. To ochrona wspomnienia na taśmie filmowej, wspomnienia, które naprawdę mogło wyglądać kompletnie inaczej. Wszystko jest w porządku dopóki dotyczy świata tylko samego twórcy, np. jego rodzinnego domu i okolic, których nikt z widzów (poza kilkoma osobami znającymi autora) nie jest w stanie sprawdzić. Gdy jednak opisuje się wycinek świata, który dotyczy nie tylko reżysera, wtedy trzeba zachować umiar. Wspomnienie reżysera przestaje być tylko jego wspomnieniem, bo obok niego brali w nim udział również inni. Kontekst jest szerszy i twórca musi się do niego odnieść, gdyż inni również (nie tylko we własnym wspomnieniu, ale i w zapiskach, zdjęciach, wszelkich opracowaniach na dany temat) mają do niego dostęp. Mogą zatem sprawdzić, zbadać, pamiętać (!) prezentowany obraz świata. Ten w ujęciu Crowe’a okazał się być skurczony i płaski, przycięty do jego własnej perspektywy (choć i tak ciężko mi uwierzyć, żeby była tak wąska).
Podobne wpisy
Oczywiście jego film ma jakichś tam bohaterów, którzy przeżywają pewne dramaty, które w jakimś stopniu mogą przeżywać widzowie, zwłaszcza ci pozbawieni wspomnianego kontekstu (nasuwa się wniosek, że film powinien bardziej podobać się nie Amerykanom!), ale wszystko to ociera się o banał. Przyjrzyjmy się postaciom. Główny bohater to kolejny amerykański nastolatek, który ucieka z domu przed swoją nadopiekuńczą matką i stopniowo dojrzewa – z tym, że tym razem pod okiem rockmanów. Jest też zagorzała fanka zespołu, która dojrzewa do krytycyzmu wobec swoich idoli i nabiera szacunku do samej siebie. Natomiast frontman zespołu dojrzewa do odpowiedzialności za swe czyny. Krótko mówiąc: film o tym, że wszyscy dojrzewają (tak, tak, u Crowe’a dojrzewają wszyscy). Tak to już jest, gdy przybywa nam latek i gdy opuszczamy swój rodzinny domek. Na koniec reżyser raczy nas słodkim happy endem, bo w jego świecie wszyscy mają się dobrze. „Jego świat” nie oznacza jednak wiarygodności i poczucia rzeczywistości.
U progu sławy to nie jest film. To nostalgiczna laurka (te, jak wiadomo, są rysowane przez dzieci). Dlatego trzeba temu filmowi powiedzieć „nie”, a warto przypomnieć, że dostał Oscara za scenariusz, pokonując m.in. Gladiatora…
I pewnie zaraz ktoś mi wytknie, że przecież reżyser tego filmu żył wtedy, że wszystko widział (w odróżnieniu ode mnie) i co ja w ogóle mogę wiedzieć. Posiłkując się jednak takimi filmami, jak Woodstock (1970) Michaela Wadleigha oraz Gimme Shelter (1970) braci Maysles i Charlotte Zwerin, czy biografiami ówczesnych legend sceny muzycznej, dochodzi się do wniosku, że wyglądało to wszystko zupełnie inaczej…
Tekst z archiwum film.org.pl (07.06.2010).