WONDERLAND. Mroki miasta
Michael Winterbottom to jeden z najciekawszych brytyjskich twórców ostatniego ćwierćwiecza. Intryguje wszechstronność reżysera, który z łatwością odnajduje się w różnych konwencjach: wojennej (Aleja Snajperów), fantastyczno-naukowej (Kodeks 46), muzycznej (24 Hour Party People), komediowej (The Trip), paradokumentalnej (Droga do Guantanamo) i literackiej (Więzy miłości). Wonderland to jego autorska wersja kina społecznego.
Londyn, koniec lat 90. Wielka Brytania obchodzi Dzień Guya Fawkesa – święto w rocznicę nieudanego zamachu na króla Jakuba I (tzw. spisek prochowy). W parkach odbywają się festyny i pokazy sztucznych ogni, ulice są gęste od ruchu, puby pękają w szwach. W ten świąteczny weekend przecinają się losy pewnej trzypokoleniowej rodziny: Eileen i Bill od lat wegetują w pozbawionym miłości małżeństwie i jedyne, co do siebie czują, to wzajemna wrogość i niechęć. Ich córki również nie są szczęśliwe – Debbie samotnie wychowuje 11-letniego syna, bo jego nieodpowiedzialny ojciec woli chodzić na mecze i podrywać barmanki; Nadia chodzi na kolejne nieudane randki w rozpaczliwym poszukiwaniu partnera; Molly spodziewa się dziecka, ale jej mąż Eddie nie dorósł do ojcostwa. Galerię postaci uzupełniają: jedyny syn Darren, który nie utrzymuje kontaktów z rodziną, oraz sąsiad Franklin, który podkochuje się w Nadii.
Jest jeszcze jeden bohater Wonderland, czyli Londyn – pulsująca neonami metropolia zamieszkana przez kilka milionów mijających się ludzi. Mroczne miasto, które nigdy nie śpi i w którym ciągle pada (lub zapowiada się na deszcz). Może nie tak koszmarne jak w Nagich Mike’a Leigh czy Nic doustnie Gary’ego Oldmana, ale jednak nieprzyjazne. To nie pocztówkowy Londyn z folderów biura turystycznego, lecz betonowa dżungla rodem z melancholijnej muzyki Buriala. Winterbottom filmuje ją w przyspieszonym tempie podkreślającym gorączkowość życia w rozedrganej wielkomiejskiej scenerii. Przywodzi to na myśl sceny z filmów Wong Kar-Waia, ale w przeciwieństwie do przecenianego autora Upadłych aniołów, Michael Winterbottom zaludnił swój film postaciami z krwi i kości, a nie fantomami tylko pozornie przypominającymi istoty ludzkie. No i tutaj nikt nie rozmawia z kostką mydła.
Bijących prawdą sekwencji jest w Wonderland wiele. Eddie, który pracuje w salonie meblowym, próbuje obsłużyć klientów z zapłakanym dzieckiem i choć widać, że jest tą sytuacją zakłopotany, nie potrafi przełamać konwenansów i zwrócić uwagi rodzicom, żeby uspokoili potomka. Matka jest w odwiedzinach u córki, która chwali się nową kuchnią; matka pozostaje obojętna, ale wygłasza obowiązkowe, nic nieznaczące formułki w rodzaju: „nice!”. Nieszczęśliwy mąż trafia przypadkiem do sąsiadki, która flirtuje z nim podczas tańca, ale on nie jest w stanie zrobić następnego kroku. I chyba najbardziej przygnębiająca scena: Nadia uprawia seks z dopiero co poznanym mężczyzną, który po wszystkim przygotowuje posiłek tylko dla siebie i nie protestuje, gdy dziewczyna mówi, że musi wracać do domu. Podczas jazdy nocnym autobusem nie pada ani jedno słowo, ale wyraz jej twarzy mówi wszystko o przyszłości tej relacji.
Wonderland porównywano do mozaikowych obrazów Roberta Altmana (Nashville, Na skróty), ale film wpisuje się przede wszystkim w długą tradycję brytyjskiego realizmu społecznego. Zamiast precyzyjnego scenariusza, statycznych zdjęć oraz wystylizowanych wnętrz w studiu filmowym Winterbottom wykorzystał improwizowane dialogi, kręcone z ręki ujęcia na ziarnistej taśmie 16 mm oraz naturalnie oświetlone plenery. Dzięki takim zabiegom ta „miejska symfonia” o rozpadzie więzi międzyludzkich nabrała autentyzmu bliskiego dokumentalnej kronice. O to zresztą chodziło reżyserowi, który mówił: „Byłem zainteresowany badaniem emocjonalnych związków pomiędzy członkami rodziny, którzy rzadko się widują, a także uchwyceniem hałaśliwego i ekscytującego Londynu oraz wyczerpaniem związanym z próbą utrzymania się na powierzchni w miejscu, gdzie wokół żyje siedem milionów ludzi, których nie znasz”.