X-MEN GENEZA: WOLVERINE. Pierwszy solowy film o mutancie z Marvela to partactwo
Tekst z archiwum Film.org.pl
“Niewiedza to błogosławieństwo”, mówi Cypher do Agenta Smitha zajadając się wirtualnym befsztykiem. Dokładnie te same słowa towarzyszyły mi po wyjściu z kina. Wolverine to postać dla wielu fanów komiksu zwyczajnie kultowa, a po przeniesieniu na duży ekran pod postacią Hugh Jackmana, nic (przynajmniej w mojej opinii) z tej kultowości nie straciła. Rosomak – ponury samotnik, jest bohaterem ciekawym, z powodu owianej mgłą tajemnicy przeszłości (rozwianej nieco w serii komiksów, ale nie oszukujmy się – z ich dostępnością w Polsce bywa różnie) – w końcu najbardziej intryguje to, czego nie znamy. Wyobraźmy sobie teraz, że o takim niezwykłym bohaterze ktoś kręci film, w którym pokazuje jego początki i wydarzenia, które sprawiły, że stał się tym, kim jest. Wyobraźmy sobie, że jego przeszłość okazuje się być mało ciekawa i nie zaskakuje w żaden sposób – byłoby to dla niego krzywdzące, prawda? Niestety, nie musimy sobie niczego wyobrażać, ponieważ ten odcinek serii zapoczątkowanej przez Bryana Singera to zwyczajne partactwo, o którym dla dobra Wolverine’a należałoby jak najszybciej zapomnieć.
Pytanie “o czym jest ten film?” scenarzysta potraktował bardzo luźno, przez co wątki zmieniają się jak w kalejdoskopie, a widz odnosi wrażenie, że twórcy nie mogli się zdecydować, które elementy z liczącej 35 lat komiksowej historii, włączyć do filmu. Chciano najprawdopodobniej pokazać jak najwięcej i jak najczęściej puszczać do widza oko, w stylu “patrzcie – to było w komiksie! Fajnie, prawda?”. Problem ze zbyt częstym mruganiem jest taki, że w końcu można stracić orientację i walnąć głową w jakiś słup stojący na drodze. Z początku, kiedy poznajemy młodość głównego bohatera, nie jest jeszcze tak źle. Później, kiedy w bardzo ciekawie zrobionej czołówce widzimy Wolverine’a i Sabertootha walczących na frontach wszystkich wojen, jest jeszcze lepiej, ale im dalej, tym scenariusz coraz bardziej się plącze, a przyjemność z oglądania spada wraz z każdym, kolejnym, oklepanym schematem włączonym do skryptu.
To nie klisze przesądzają jednak o słabości scenariusza, a kilka innych grzechów człowieka odpowiedzialnego za fabułę (i nie tylko jego). Po pierwsze – Wolverine powtarza błąd Ostatniego bastionu, wcielając do filmu na siłę jak najwięcej mutantów z uniwersum Marvela, przez co zwrot “rozwinięcie postaci” całkowicie traci na znaczeniu, ponieważ drugi plan pojawia się i niemal od razu znika, bądź ginie (ewentualnie znika, aby pojawić się za kilkanaście minut, po to, żeby zginąć).
Po drugie – wspomniane we wstępie krzywdzenie postaci. Dopóki jedynie słyszeliśmy, że Wolverine ma kości pokryte niezniszczalnym adamantium, oraz że zabieg wszczepiania go był straszny, niebezpieczny, bolesny itd., zaczynaliśmy czuć do niego pewien rodzaj współczucia, pomieszanego z szacunkiem, a później zastanawialiśmy się jak ta, z pewnością niezwykle skomplikowana operacja, musiała wyglądać. W “Genezie” wszystko jest zrobione szybko i “cudownie” – w bohatera wbijane są igły, następnie jego szkielet cudownie zamienia się w metal, a na miejsce jego kostnych szponów pojawiają się pięknie uformowane i zaostrzone do granic możliwości adamantowe ostrza. Jedno słowo kołacze mi się teraz w głowie – “wygodne” – nie tylko dużo prostsze w realizacji, ale jednocześnie krótsze, więc zostanie taśmy na pokazanie kilku dodatkowych postaci.
Po trzecie – sceny nielogiczne, lub zwyczajnie głupie, których jedynym wytłumaczeniem (poza nieudolnym rozpisaniem) może być wycięcie niektórych fragmentów w postprodukcji. Jak inaczej wytłumaczyć, że Gambit, który przed chwilą leżał ogłuszony na ziemi, biegnie właśnie po dachu i skacze na ulicę, na której powinien nadal się znajdować? To, że włącza się w ten sposób do walki, z którą nie chciał mieć nic wspólnego pomijam, bo przy wcześniejszym “wyskoku” scenariusza to już tylko szczegół. Przykład z Gambitem najbardziej rzuca się w oczy, ale moim ulubionym głupstewkiem w tym filmie jest motyw pościgu za Wolverine’em, który uciekł z laboratorium po wspomnianym wcześniej zabiegu. Za Loganem zostaje wysłany na pewną śmierć najlepszy strzelec na świecie. Kiedy już Wolverine się z nim rozprawia, w bazie Ważny Doktor pokazuje Generałowi jedyną broń, która jest w stanie skrzywdzić głównego bohatera – rewolwer strzelający kulami z adamantium. Rewolwer, który nie został wręczony wyruszającemu w pościg agentowi Zero (na wszelki wypadek napiszę jeszcze raz – najlepszemu strzelcowi na świecie), bo… najwyraźniej scenarzysta zauważył, że wtedy film skończyłby się jakieś 40 minut przed czasem zapisanym w kontrakcie ze studiem.
Po czwarte – film, który powinien być krwawą i mroczną historią o zemście zmieniono w bajkę o tym, że “mutanci nie są tak źli jak ludzie”. Reżyser przypomina o tym chętnie i dosyć często, w bardzo łopatologiczny i tandetny sposób. Ciekawie współgra to z tezą postawioną w filmach Singera, mówiącą, że mutanci wcale tak bardzo się od ludzi nie różnią, bo wśród jednych i drugich znajdą się zarówno bohaterowie, jak i złoczyńcy.
Po piąte i ostatnie – nie mam nic przeciwko efekciarstwu w stylu: “w ostatniej chwili wyjeżdża motorem ze stodoły zbudowanej z materiałów wybuchowych”. W końcu wielki ekran kinowy jak nic innego nadaje się do pokazywania filmowych fajerwerków i wyrenderowanych komputerowo wodotrysków. Wypadałoby jednak, żeby efekty specjalne były wykonane z sercem i, kolokwialnie mówiąc, zrywały czapkę z głowy. Na to jednak w Genezie nie ma co liczyć, bluebox jest widoczny w niemal każdym ujęciu wykonanym tą techniką, a tandetne i sztuczne szpony Wolverine’a straszą na każdym zbliżeniu swoją komputerową brzydotą. Inną kwestią jest to, że niedoskonałości techniczne można wybaczyć, jeśli scena jest fajnie pomyślana i zrealizowana w ciekawy sposób (jak było w niedawnym “Push”). Niestety, koncepcja scen akcji w filmie Gavina Hooda kończyła się na “wyskakuje w powietrze i wszystkich zabija”, bez zbędnego wdawania się w szczegóły.
Szkoda, że potencjał drzemiący w postaci Rosomaka nie został wykorzystany. Szkoda, że najlepsza część składowa całego przedsięwzięcia – Liev Schreiber (który pojawiając się na ekranie sprawiał, że nawet Jackman wypadał o klasę lepiej, a między obydwoma postaciami coś iskrzyło) otrzymał tak niewiele czasu ekranowego. Szkoda, że Deadpool w końcowych scenach filmu przypominał bardziej Barakę z Mortal Kombat niż swój komiksowy pierwowzór. Wielu rzeczy jest jeszcze szkoda, długo by wymieniać… Pozostaje jedynie wspomnienie kilku niezłych scen i nadzieja, że pamięć po tym filmie zatrze się kiedyś z czasem. Na razie lepiej obejrzeć lekko nudnawy, ale jednak lepszy “Push” McGuigana, a jeszcze lepiej wrócić do nieporównywalnie lepszego X2 Singera.
Na koniec zagadka: W którym roku dzieje się akcja filmu? Końcowe sceny nawiązują do katastrofy na Three Mile Island w 1979 roku, wojsko jeździ produkowanymi od 1984 roku samochodami Hummer, na ścianach wiszą telewizory LCD o dużych przekątnych, a Scott Summers, czyli przyszły Cyclops wyglada na szesnaście, siedemnaście lat. Riddle me this, Batman.