Dlaczego TOM CRUISE zgodził się zrobić sequel TOP GUNA
Przez prawie trzy dekady Tom Cruise był pewien jednego: nigdy nie zrobi sequela filmu Top Gun. Kiedy na wielkim ekranie Top Gun: Maverick święci absolutne triumfy, rozbijając box office, zachwycając widzów i krytyków oraz szybko zyskując tytuł jednej z najlepszych kontynuacji w historii kina, wypada wytknąć gwiazdorowi, że w Hollywood powinno się trzymać świętej zasady znanej co najmniej od czasów młodości Seana Connery’ego: nigdy nie mów nigdy.
Oczywiście trudno dziwić się radykalnej postawie Cruise’a, bo wiele kontynuacji (zwłaszcza hitów z lat 70. i 80.) pozostawało w najlepszym wypadku cieniem sukcesów oryginałów, a często po prostu zabijało markę i pamięć o pierwszym filmie z serii. Chlubne wyjątki wymagały bardzo ambitnego i mądrego podejścia do materiału źródłowego, na które nie było stać każdego twórcy.
Ponadto w jednym z wywiadów udzielonym magazynowi „Playboy” Cruise powiedział, że nie podobał mu się odbiór produkcji u niektórych z widzów, którzy zobaczyli w filmie Tony’ego Scotta prawicową promocję marynarki wojennej, podczas gdy on widział film raczej jako rodzinną rozrywkę, która nie miała oddawać prawdziwego oblicza wojska. „Dlatego nie zrobiłem Top Guna II i III i IV i V” – dodał podczas rozmowy z publicystą magazynu. „To byłoby nieodpowiedzialne”.
Co zatem sprawiło, że Tom Cruise po tych kilkudziesięciu latach zmienił zdanie? Oczywiście cynicznie moglibyśmy odpowiedzieć, że jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze, ale nie ma nic bardziej przykrego niż obserwowanie kinomana, którego dopadł cynizm…
Szczere emocje
Z odpowiedzią przychodzi zatem reżyser najnowszego widowiska z udziałem Toma Cruise’a, Joseph Kosinski, z którym Cruise współpracował już zresztą przy Niepamięci z 2013 roku. Według własnej opowieści Kosinski poleciał do Paryża, gdzie Cruise kończył właśnie pracę nad szóstą odsłoną Mission: Impossible i w ciągu półgodzinnej przerwy gwiazdora wytłumaczył mu, że chciałby zbudować film wokół relacji Mavericka z synem Goose’a, kompana postaci Cruise’a, który tragicznie stracił życie w pierwszej części serii. Jak twierdzi Kosinski, znał aktora na tyle dobrze, że wiedział, że on też zobaczy w tym wątku emocjonalny kręgosłup sequela i da mu powód, aby wrócić do szkoły pilotów amerykańskiej marynarki wojennej.
I, znów, można uznać to za korporacyjną gadkę, ale każdy, kto widział Mavericka, wie, że to emocje są tym, co stanowi absolutną siłę produkcji. Nie tylko te dostarczane właśnie przez doskonale zbudowany wątek niemal ojcowsko-synowskiej relacji postaci Toma Cruise’a i tej granej przez Millesa Tellera – która rzekomo miała przekonać tego pierwszego do wejścia ponownie na topgunowy pokład (wink wink) – ale też szczerość, którą wnosi Cruise na plan filmów, przy których pracuje.
Wystarczy pojedynczy uśmiech pędzącego na motocyklu Mavericka w jednej z pierwszych scen filmu, żeby wiedzieć, że Tom Cruise kocha swoją pracę. Kocha prawdziwe plany, realne scenerie, nieudawane popisy kaskaderskie, a tą szczerą miłością po prostu zaraża widza. Obserwując na ekranie tego niemal już sześćdziesięciolatka, trudno oprzeć się wrażeniu, że to prawdziwy i niekwestionowany król kina rozrywkowego. Tego prawdziwego, szczerego, zakorzenionego w XX wieku i z łopoczącą na wietrze amerykańską flagą w tle.
Jest coś w tym kinie proponowanym przez Cruise’a magicznego, co sprawia, że po opuszczeniu sali po seansie Mavericka odpaliłem w domu po raz kolejny zwiastun siódmej odsłony Mission: Impossible. Bo już wprost nie mogę się doczekać, aż dziadek Cruise znów pobiegnie uratować świat.
I plotki o dołączeniu Toma Cruise’a do rodziny Marvel Studios przyjmuję – mimo mojej miłości do kina superbohaterskiego – z dużym niesmakiem. Co właściwie Cruise miałby na tle tych green screenów robić?