WOJNA O JUTRO. Chris Pratt strzela do kosmitów ślepakami
To zabawne, jak mało gawiedzi trzeba, by czerpać satysfakcję z oglądania filmu. Patrzę na oceny Wojny o jutro na Rotten Tomatoes i aż 77 procent publiki jest zadowolone z seansu. Jeno krytycy veto zgłosili, przez co film odznacza się 52-procentową zgnilizną. Do wyników finansowych odnieść się nie mogę, bo Wojna o jutro stała się dzieckiem pandemii w tym sensie, że choć pierwotnie była planowana do kin, to ostatecznie skończyła w strumieniu Amazona. Medialny gigant rozbił bank dla tego tytułu, ale najwyraźniej się opłaciło, bo Wojna o jutro w miesiącu premiery, lipcu, z miejsca stała się najczęściej oglądanym filmem platformy.
Swoją wypowiedzią chcę dać jednak do zrozumienia, że zaszło tu chyb sporych rozmiarów nieporozumienie. Według mnie mamy tu do czynienia z jednym z najbardziej rozczarowujących filmów SF tego roku. Dlaczego?
Bo ten film miał potencjał, który po prostu zmarnowano. Przypadek stary jak kino, a jednak wciąż powracający jak bumerang. Nie powiem, przez pierwsze kilkanaście minut seansu czułem zainteresowanie, ponieważ otrzymywałem sygnały, iż Wojna o jutro przybierze formę kina akcji z komediowym zacięciem. Taką obietnicą był udział Chrisa Pratta, aktora, który jak żaden inny potrafi odpowiednio rozładować napięcie – a to mimowolnie rzuconym żartem, a to baranim wyrazem twarzy. Taką obietnicą było też kierowanie tym projektem przez innego Chrisa – Chrisa McKaya. Ten bowiem pracował wcześniej przy ożywieniu ludzików Lego, asystując reżyserom przy Lego Przygodzie i samodzielnie reżyserując Lego Batmana.
Co skusiło go do udziału w projekcie Wojna o jutro? Może sam Chris Pratt, z którym pracował wcześniej przy projektach Lego, a który tutaj pełnił funkcję producenta wykonawczego (po raz pierwszy w swej karierze). Może to, że po scenariuszu dało się poznać, że jest zlepkiem różnych sprawdzonych tematów i koncepcji znanych z kina science fiction, więc stwarza duże pole do popisu. Rolą reżysera było zatem poukładanie tego w całość, wyznaczenie kierunku, rozłożenie akcentów. Bo czego tu nie ma. Wojna o jutro opowiada o wyprawie w przyszłość w celu stoczenia wojny z groźną kosmiczną rasą i znalezienia sposobu, by owa wojna w przeszłości nie miała miejsca. Mamy tu zatem wyraźne echa Terminatora, podszyte kontekstem Wojny światów oraz metodami Dnia Niepodległości i Żołnierzy kosmosu. Przy obieraniu stylu bazowano z kolei na Na skraju jutra i World War Z. A wszystko po to, by finalnie dać nam jeszcze trochę Cosia.
Miało być głośno, dynamicznie, dosadnie. Miało być szybko, brutalnie i emocjonująco. Po części udało się to osiągnąć, ale chyba tylko w pierwszym akcie tego widowiska. Problemy Wojny o jutro zaczynają się dokładnie w tym momencie, gdy robi się poważnie, gdy twórcy wjeżdżają na stół ze swoimi naukowymi zapędami. Tak po prawdzie do końca nie wiadomo, jakie rozwiązanie obrano na podróże w czasie, bo z jednej strony wychodzi, że istnieje jedna linia, wzdłuż której odbywa się podróż, by za chwilę okazało się, że jest ich kilka (w zgodzie z teorią względności). Rzecz w tym, że twórcy nie są konsekwentni w tym, co robią, potykają się o własne nogi nielogicznościami zarówno w obrębie zasad świata przedstawionego, jak i zasad rzetelnego scenopisarstwa.
Mnie na przykład przez cały czas trwania filmu nie mogło wyjść z głowy, w jaki sposób te obce gatunki niebezpiecznych zwierząt, które w przyszłości miały opanować Ziemię, zdołały przeciwstawić się rozwiniętej cywilizacji człowieka władającej wszelkimi technologiami. Mamy tu po prostu do czynienia z nieznanym gatunkiem niebezpiecznej, acz prymitywnej zwierzyny, ułomnej względem kierującej nią instynktów. Trochę czasu zajęłoby nam opanowanie jej dzikości, ale jestem przekonany, że w końcu udałoby się znaleźć sposób na to, by się tego paskudztwa z Ziemi pozbyć, choćby zrzuceniem bomby na kilka gniazd.
To niedorzeczne, że z czegoś tak głupiego robi się punkt wyjściowy dla fabuły. Cameron jednak wiedział, co robi, ponieważ gdy on opowiadał o wojnie przyszłości, przeciwstawił człowieka rasie wyższej – sztucznej inteligencji. Ba, nawet H.G. Wells, kreśląc Wojnę światów, doskonale wiedział, że aby człowieka doprowadzić na skraj przepaści, trzeba najeźdźców wyposażyć w technologię, której Ziemianie nie znają. Natomiast w Wojnie o jutro mamy do czynienia z czymś, co przybiera formę szarańczy. Działa jednak ślepo, bez planu, przewidywalnie. Krwawi, więc można to zabić – jak mawiał klasyk. Kompletnie nie trafia do mnie perspektywa toczenia z czymś takim wyniszczającej wojny.
Na osobną wzmiankę zasługuje to, że film opowiadający o wojnie niejako drwi sobie z wszelkich zasad panujących w wojsku. Czyżby w 200-milionowym budżecie zabrakło tych kilku dolarów na zatrudnienie konsultanta od spraw militarnych? Może ten zwróciłby uwagę, że puszczanie w bój kompletnych amatorów z bronią w ręku, bez wcześniejszego wyjaśnienia zasad jej użycia ani omówienia hierarchii, w jakiej mają od teraz funkcjonować, w prostej linii doprowadziłoby do katastrofy? Nie pamiętam, ile razy podczas seansu miałem ochotę uderzyć się w czoło.
Tak jak pisałem wcześniej, Wojny o jutro nie pogrąża to, że przybiera formę zlepku fantastycznonaukowych konceptów. Łączenie różnych tradycji to gatunkowy standard, a tu było przy czym pracować, bo na jednym planie spotykają się fantastyka militarna, inwazja z kosmosu i podróże w czasie. Problemem tego filmu jest to, że ten scenariusz się w pewnym momencie rozjechał. Dobierając elementy, nie udało się twórcom zachować rozwagi, ale także odpowiedniej dozy dystansu. Nie udało się podtrzymać ducha zabawy. Głupot tu przecież nie brakuje, a przez ogólne nadęcie dodaje im się jeszcze wagi, jakby chciano je podkreślić wężykiem. Tonu całości dopełnia smutny jak nigdy Chris Pratt. Ale ja też miałbym taką minę, gdybym musiał walczyć o córkę w dwóch liniach czasowych jednocześnie.