WŁADCY PRZESTWORZY. „Kompania braci” w samolotach [RECENZJA dwóch odcinków]
„Wojna. Wojna nigdy się nie zmienia”. Ciśnie mi się na usta cytat z kultowej gry Fallout, tuż po seansie dwóch pierwszych odcinków Władców przestworzy. To prawda. Kino wojenne wyrobiło sobie własną konwencję. Najskuteczniej na nas działa, gdy na ekranie jest patetycznie, widowiskowo. Postacie wiedzą, czym jest poświęcenie, a twórcy potrafią być odważni – i na odwrót. Wszystko to jednak spinać powinien odpowiedni szyk.
Wzorem tej konwencji pozostanie na przykład Szeregowiec Ryan Stevena Spielberga. Film, który mocno kultywuje amerykański punkt widzenia na wojnę, był tak wyraźnym sukcesem artystycznym (zgarnął aż pięć Oscarów, w tym dla samego Spielberga), że postanowiono pójść za ciosem i nakręcono serial. Nietrudno się domyślić, że jak na rok 2001 budżet Kompanii braci zamknięty w kwocie 125 milionów dolarów był czymś niewyobrażalnym. Ale i tym razem się opłaciło. HBO wydało wówczas jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy, seriali wojennych w historii.
Niespełna dziesięć lat później postanowiono pokazać na małym ekranie kolejny rozdział jankeskiego udziału w II wojnie światowej. Pacyfik może nie stał się z miejsca tak kultowy, jak Kompania braci, ale przyznać trzeba, że realizatorsko to dokładnie ta sama półka. Najwyraźniej upłynęło odpowiednio dużo wody w rzece, (od premiery Pacyfiku czternaście lat), by odsłonić przed nami kolejną wojenną historię, w której prym wiedzie ekipa młodych, gotowych do najwyższego poświęcenia żołnierzy.
Tym razem zmieniała się macierz. Tom Hanks i Steven Spielberg, producenci wykonawczy, przeszli ze swoimi zabawkami z HBO do Apple’a. Dla widzów jest to jednak zmiana nieistotna. Najważniejsze, że jakość pozostała nienaruszona, a zabawa w żołnierzy ponownie budzi emocje najwyższych lotów. Dosłownie.
Już sukces Top Gun: Maverick pokazał, że jest w lataniu samolotem coś, co idealnie nadaje się do kina. Czy można upatrywać w tym metaforę wolności? Niekoniecznie, zwłaszcza że bohaterowie Władców przestworzy muszą pokornie słuchać poleceń swych przełożonych. Dla nas, widzów, kinowe latanie jest jednak czystym eskapizmem, zwłaszcza gdy bohaterowie dostarczają nam uzasadnionej i silnej motywacji do odlotu w przestworza. Co ważne, kompletnie nie musimy się na tym znać, kokpit samolotu pozostaje w trakcie seansu tajemnicą. Jeśli jednak bohaterowie nas obchodzą, wówczas polecimy z nimi nawet na koniec świata.
Dwa odcinki Władców przestworze zaliczone, więc można postawić sprawę jasno – już teraz czuję, że przyleciał do nas niemały hit. Duch poprzednich rozdziałów tej jednej, wielkiej historii (choć adaptowanej z co rusz innych książek, jeśli mam być dokładny), opowiadający o wojennych losach różnych grup żołnierzy, został w sposób skuteczny oddany. Trochę w CGI poskąpiono, ale generalnie już teraz widać, że to widowisko na miarę nie tyle małego, ile wielkiego ekranu.
Co najważniejsze jednak: umiejętna ekspozycja bohaterów, której z grubsza poświęcono dwa pierwsze odcinki, sprawiła, że będzie komu w tej historii kibicować. Aktorsko także zapowiada się zatem smakowicie, zwłaszcza że mamy w kokpicie takie nazwiska jak Austin Butler czy Barry Keoghan, ale okazuje się, że to nieznany mi wcześniej Callum Turner będzie skuteczniej kradł ekran.
Jest taka scena, w której beztroska, wieczorna libacja alkoholowa zostaje przerwana syreną alarmową. Niedaleko rozpoczął się bowiem niemiecki nalot bombowy. Na wojnie nigdy nie możesz być pewny tego, czy spokój, który akurat w danym momencie odczuwasz, nie jest tylko ciszą przed burzą. Niech to będzie udany prognostyk przed tym, co jako widzowie Władców przestworzy otrzymamy w najbliższych tygodniach. Kupiono mnie. Dla tej ekipy jestem w stanie odłożyć emocjonalny komfort na bok i pójść w bój.