search
REKLAMA
Archiwum

WILKOŁAK. Organy wewnętrzne rozrzucone po lesie

Zuzanna Bańkowska

25 października 2020

REKLAMA

Wilkołaki i wampiry to już stałe elementy filmowego krajobrazu. Filmy o nich pojawiają się w kinach w miarę regularnie i z dość dużą częstotliwością. Po niedawnym sukcesie Zmierzchu i wzroście zainteresowania jej wysysającymi krew bohaterami (reprezentowanymi przez jędrne ciało Roberta Pattinsona), przyszedł czas na film o wyjącej do księżyca bestii. Studio Universal Pictures już dobrych parę lat temu zdecydowało się na odświeżenie klasycznego horroru z początku lat 40., filmu Wilkołak z Lonem Chaneyem Jr., Claudem Rainsem i Belą Lugosim w rolach głównych. Produkcja zapowiadana była już od dawna, napotykała jednak co rusz inne trudności, związane między innymi z wyborem odpowiedniego reżysera. Scenariusz przechodził więc z rąk do rąk, by w końcu pozostać pod opieką Joe Johnstona, twórcy takich filmów jak: Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki, Jumanji czy Jurassic Park III.

Akcja Wilkołaka rozgrywa się w Wielkiej Brytanii za czasów wiktoriańskich. Lawrence Talbot (Benicio Del Toro) po wielu latach wraca do rodzinnego angielskiego miasteczka po tym, jak dowiaduje się o zaginięciu brata. Na miejscu spotyka swojego ojca, sir Johna Talbota (Anthony Hopkins) i Gwen, narzeczoną brata (Emily Blunt). Wkrótce po tym, gdy zmasakrowane ciało Bena zostaje odnalezione, okazuje się, że sprawcą zabójstwa jest grasujący w okolicy wilkołak. Bestia atakuje także Lawrence’a, który, choć ciężko ranny, przeżywa ugryzienie, co zaczyna wzbudzać słuszne obawy mieszkańców miasteczka…

Twórcy scenariusza remake’u wprowadzili wiele poważnych zmian do pierwowzoru Curta Siodmaka. Tekst, rzecz jasna, potrzebował korekty i dostosowania do wymagań współczesnej widowni, na której horrory z pierwszej połowy dwudziestego wieku zwyczajnie nie robią już wrażenia. Okazuje się jednak, że suspens, czyli to, co definiuje horror jako gatunek, jest nasłabszym punktem tego widowiska. W filmie nie ma ani powolnego budowania napięcia, ani niespodziewanego zwrotu akcji, który wprawiłby widza w osłupienie, ani momentów prawdziwej grozy. Jest parę dobrze skrojonych scen, które współczesnemu widzowi powinny się spodobać, jednak szybki montaż i nieco zbyt patetyczna muzyka Danny’ego Elfmana nie wystarcza, żeby stworzyć wywołujący uczucie niepokoju film o dualizmie natury ludzkiej. Przewidywalność to niestety główny aktor tego widowiska i nawet sam Anthony „Hannibal Lecter” Hopkins, nie jest w stanie wywołać w widzu silniejszych emocji.

Skoro dramaturgii brak (w końcu to historia, która często gości na ekranach, więc może wymagamy zbyt wiele) oczekiwalibyśmy dobrze skonstruowanych postaci o rysie tragicznym (przecież człowiek-wilk to nieszczęśliwiec trwający między chęcią zniszczenia samego siebie, a potrzebą zabijania innych). Niestety. Scenarzyści nie tylko nie zdołali zaskoczyć widza, nie udało im się także stworzyć pełnokrwistych bohaterów. To zaś powoduje, że film pozbawiony jest emocjonalnego impetu, który, w pewnym stopniu, posiadała nawet o pół godziny krótsza wersja z 1941 roku z Lonem Chaneyem Jr. w roli wilkołaka. Del Toro, jako Lawrence, jest nijaki, a wina leży zarówno w źle rozpisanych dialogach, jak i pozbawionej werwy grze. Niespecjalnie chce się wierzyć w miłość rodzącą się między Gwen a Lawrence’em, niespecjalnie się wilkołakowi współczuje, niespecjalnie odczuwa się jego, tragiczne przecież, położenie. Bohaterom zabrakło głębi, wiarygodności i wyrazistości, co pozwoliłoby zobaczyć w tym filmie coś więcej, niż tylko korowód organów wewnętrznych rozrzuconych po lesie.

Wydaje się, że twórcy najbardziej zatroszczyli się o stronę wizualną. Skupili się na zbudowaniu klimatu grozy, co w pewnym sensie im wyszło. Wiele scen rozgrywa się w bardzo typowej dla tego typu filmów scenerii ciemnych, przytłaczających wnętrz, oświetlonych jedynie blaskiem świec, lasów i mokradeł, nad którymi zalega gęsta mgła. Tu pokazuje się nam rzeźnię czynioną na mieszkańcach przez wilkołaka. Masakra przedstawiona jest w sposób brutalnie realistyczny, z niemalże „chirurgiczną” (dosłownie i w przenośni) precyzją. Obecna tu estetyka filmów gore pozbawiona jest typowych dla niego elementów kiczu i czarnego humoru, które tworzyłyby potrzebny dystans. Tu wszystko podane jest nam w konwencji serio, z nielicznymi nieudanymi próbami żartowania (jedynie gra aktorska Hugo Weavinga wnosi element komizmu). Nie ma więc ani puszczania oka do widza, ani tym bardziej przejmującego dramatu człowieka niezdolnego do zapanowania nad swymi instynktami. Tym, co prawdopodobnie robi największe wrażenie, są sceny transformacji człowieka w bestię, a także sam sposób przedstawienia postaci wilkołaka. Jest on silny i niesamowicie szybki, a jego wygląd, uzyskany dzięki połączniu sił najlepszych charakteryzatorów i nowoczesnej techniki, imponuje. Jednak ani to, ani epatowanie widokiem rozrzuconych jelit i poodcinanych głów, nie nadrabia scenariuszowych niedoróbek. Czyni rzecz wręcz odwrotną – zabiera pozbawionemu duszy filmu całkiem istotne organy.

O Wilkołaku zapomina się szybko. Jest to też proces dużo mniej bolesny niż samo oglądanie filmu, który, choć nie wywołuje odruchu wymiotnego u przyzwyczajonego do nadmiaru krwi widza, to jednak pozostawia wrażenie niedosytu i zmarnowanego potencjału. Reżyser widocznie zapomniał, że więcej wcale nie znaczy lepiej. Oczywiście dla wielu Wilkołak będzie idealną propozycją na spędzenie sobotniego wieczoru w kinie, na ekranie dzieje się bowiem wystarczająco dużo, aby przykuć uwagę widza przez półtorej godziny. Jednak, mimo wszystkich zbrodni które popełnił, taka legenda jak wilkołak zasługuje na dużo lepsze traktowanie.

Tekst z archiwum Film.org.pl (25 lutego 2010)

REKLAMA