search
REKLAMA
Archiwum

WĘŻE W SAMOLOCIE. Samuel L. Jackson kontra zabójcze gady

Michał Fedorowicz

30 września 2020

REKLAMA

“Sit back. Relax. Enjoy the fright.”

Gazety pisały, że będzie to “film klasy B, który na zawsze zmieni oblicze kina”, telewizje natomiast fundowały mu darmową promocję emitując reportaże opisujące niesamowitą wrzawę jaki tytuł ten wywołał w Internecie. Już na wiele miesięcy przed planowaną premierą, Węże w samolocie zostały przez niektórych okrzyknięte “dziełem kultowym”, przez innych “najlepszym filmem jaki jeszcze nie został nakręcony”. Fani prześcigali się w tworzeniu własnoręcznie zmontowanych zwiastunów, nagrywaniu skomponowanych przez siebie piosenek, sprzedawaniu samodzielnie wyprodukowanych koszulek promujących obraz, o którym, z jednym małym wyjątkiem, nie mieli absolutnie żadnego pojęcia. Jedno było oczywiste – że scenariusz przewiduje samolot, w którym oprócz standardowej liczby pasażerów znajdzie się też niestandardowa ilość węży. Rozpętana w sieci histeria w żaden sposób nie była kontrolowana przez przedstawicieli wytwórni New Line Cinema, a jej włodarze tylko zacierali z zadowoleniem ręce. Bo jak tu nie być zadowolonym z faktu, że rozrośnięta do ekstremalnie gigantycznych rozmiarów kampania promocyjna, która w normalnych warunkach pochłonęłaby kwoty liczone w dziesiątkach milionów dolarów, w tym wypadku w najmniejszym nawet stopniu nie obciążyła żadnego z kont wytwórni? Bo jak tu się nie cieszyć z faktu, że wcielający się w głównego bohatera Samuel L. Jackson nie tylko zgodził się, ale i wręcz zażądał angażu przy tej produkcji kończąc czytanie scenariusza na okładce, dokładnie po czterech słowach składających się na jej tytuł? Bo jak taki projekt może nie wypalić, skoro blisko połowa zawartości filmu to dokładnie to czego zażyczyli sobie fani?

“Enough is enough! I have had it with these motherfucking snakes on this motherfucking plane!”

Fenomen Węży w samolocie z jednej strony wyjaśnić jest bardzo łatwo, z drugiej natomiast dokonanie tego wydaje się niemożliwością. Łatwo oczywiście powtórzyć za innymi – że film ten to w zasadzie tylko tytuł. Tytuł tak durny, że aż zabawny. Tytuł tak prosty i tak wiele mówiący o zawartości, a jednocześnie tak świeży i niepodobny do niczego co widzieliśmy w przeciągu ostatniej dekady, że automatycznie przykuwający uwagę. Tytuł tak chwytliwy, że kiedy Samuel L. Jackson dowiedział się, że planowana jest jego zmiana, zagroził odejściem z projektu oficjalnie przyznając, że to tytuł właśnie jest jedynym powodem, dla którego w ogóle zgodził się zagrać. Usłyszawszy o tym dziwnym kaprysie fani Jacksona, doszli do wniosku, że w filmie, w którym chce pojawić się za wszelką cenę nie może przecież zabraknąć charakterystycznych dla niego bluzg, wypowiadanych charakterystycznym dla niego tonem. Nakręcili więc własny amatorski zwiastun, gdzie padają słowa wytłuszczone na początku tego akapitu – zwiastun, który stał się tak popularny, że ta najbardziej oddająca osobowość Samuela L. Jacksona linijka, dostała się do ostatecznej wersji filmu. A kiedy usłyszeli o tym kinomani-internauci, w sieci zapanowała wspomniana moda na węże, samoloty i wulgarnego agenta FBI ratującego pasażerów lotu 121 linii South Pacific Airlines. A kiedy New Line Cinema zorientowało się, że jest szansa zbicia niezłych kokosów na tej produkcji, postanowiono z nieciekawego filmu przygodowego zrobić ociekające krwią i jadem komediowe gore. Do gotowego już filmu dokręcono kilka hardkorowych scen, dorzucono scenę erotyczną, napakowano go wulgaryzmami i powstał obraz, który… zawodzi.

“Well, that’s good news – snakes on crack.”

Scenariusz Węży w samolocie jest jednocześnie prosty jak konstrukcja cepa oraz głupi niczym but z lewej nogi. Otóż pewien młody Amerykanin imieniem Sean, wybiera się na przejażdżkę po jednej z hawajskich wysp swoim motocrossem marki Kawasaki (delikatna dygresja – opisywany film jest po brzegi napakowany różnego rodzaju product placementem, z chyba najbardziej chamską reklamą od czasu Warki Strong w Demonach Wojny wg Goyi – w chwilę po punkcie kulminacyjnym filmu główny bohater wykrzykuje gromkie “All praise to the PlayStation!”, fabularnie uzasadnione, ale wywołujące uśmiech wręcz politowania). Główny bohater pierwszych minut filmu przypadkiem staje się świadkiem zamordowania lokalnego prokuratora przez gangstera, zgadliście, lokalnego. Na swoje nieszczęście, zabójcą okazuje się człowiek litości nie znający, gotowy zrobić wszystko, byle tylko nie dopuścić kogokolwiek do zeznawania w sądzie przeciw niemu. A kiedy piszę “wszystko”, mam na myśli “wszystko”, łącznie z wcieleniem w życie planu zbrodni wręcz nazistowsko doskonałej – wypuszczenia setki niebezpiecznych, w większości jadowitych węży na pokład samolotu pasażerskiego, którym eskortowany przez agentów FBI Neville’a Flynna (Jackson) i Johna Sandersa (Mark Houghton) jest wspomniany amerykański młodzian. Mało tego – na życzenie podejrzanego o morderstwo gady poddane zostają wcześniej specjalnej feromonowej kuracji, która czyni je bardziej zabójczymi niż Śmierć w dowolnej inkarnacji. Dzielni agenci FBI muszą stanąć więc ramię w ramię ze zwykłymi pasażerami by stawić czoła pełzającemu wszędzie niebezpieczeństwu, jednocześnie chroniąc świadka koronnego. Czy im się uda? Nietrudno się domyślić…

REKLAMA