Wenecja 2018. VOX LUX, reż. Brady Corbet
Autorem tekstu jest Piotr Szczyszyk.
Po trzech latach od intrygującego debiutu o nastoletnim dyktatorze pt. Dzieciństwo wodza, nagrodzonego w Wenecji za najlepszy debiut, Brady Corbet wraca na Lido z musicalową krytyką (pop)kultury pt. Vox Lux. Rozpisana na dwa akty opowieść o naszym trudnym, sparaliżowanym terroryzmem świecie podpisana jest w napisach końcowych jako „Portret XXI wieku”, dedykowany zmarłemu w zeszłym roku twórcy Milczenia owiec – Jonathanowi Demme’owi. Pomieszanie z poplątaniem? I tak, i nie. Ambicja reżysera to często nadgorliwość, a wiemy, od czego ona bywa tylko gorsza.
Rok 1999. Celeste (Raffey Cassidy / Natalie Portman) i jej starsza siostra Eleanor (Stacy Martin) wykonują na pogrzebie piosenkę w hołdzie zmarłej koleżanki, usprawiedliwiając występ nieumiejętnością przemawiania. Utwór jest na tyle porywający, że szybko ląduje na szczycie list przebojów. Brzmi dziwnie? Rozpisany na dwie dekady film otwiera wstrząsające preludium, które w rozdziale Genesis zmienia się w studium rozpadającej się rodziny, a w Regenesis w ironiczny obraz współczesnej popkulturowej sceny muzycznej. Historie przeplatane zostają na dodatek rozlokowanymi w różnych miejscach USA atakami terrorystycznymi.
Reżyser Vox Lux częściej w swojej karierze stawał przed niż za kamerą – dla niewtajemniczonych aktor grał m.in. psychopatycznego kompana Michaela Pitta w amerykańskiej wersji Funny Games Hanekego. Podejmując rolę reżysera, 30-letni Amerykanin czasem na siłę próbuje aspirować do głosu pokolenia, który jak w debiucie snuje pesymistyczną wizję przedwojnia albo rozlicza teraźniejszość. Współprodukowane przez popularną artystkę Się (która także napisała piosenki do filmu) Vox Lux to właśnie tego typu rozliczenie, które cierpi głównie na syndrom debiutanta, choć debiutem nie jest. Reżyser wrzuca za dużo tematów do jednego worka, by nie powiedzieć ostatecznie niczego odkrywczego w kwestii dostępu do broni w Ameryce ani zepsucia przemysłu muzycznego; nie można odmówić mu za to ciekawej koncepcji wyjściowej.
Krytykując popdivy, Corbet unika pretensjonalnego oceniania i jednocześnie stara się je zrozumieć. Taka sytuacja wypunktowana zostaje w scenach kontaktu Celeste z rzeczywistością, kiedy musi zejść ze sceny na ziemię: w spotkaniach z paparazzi, dziennikarzami czy kiedy próbuje po prostu porozmawiać z córką w kawiarni – w pewnym momencie zarówno myśli, jak i wypowiedź zakłóci jej własna piosenka. Wtedy film oferuje nam najlepsze momenty z prostego powodu: trudno oderwać wzrok od zjawiskowej kreacji Natalie Portman, która nie zaprezentowała tak wysokiego poziomu co najmniej od czasu Czarnego łabędzia. Głównie dlatego, że jest to rola bardzo odbiegająca od jej dotychczasowego dorobku. Jej Celeste jest neurotyczna, wybuchowa i trudna do rozszyfrowania, zupełnie jak zinterpretowana przez Portman Jackie Kennedy – z kluczową jednak różnicą braku duszenia wszystkich emocji w środku.
Nietrudno o porównanie Vox Lux z prezentowanym także w Wenecji debiutem Bradleya Coopera Narodziny gwiazdy. Czego jednak nie można zarzucić laurce dla Lady Gagi, to braku konsekwencji. Tam wizja artystyczna opowiadająca o trudach budowania wielkiej kariery muzycznej jest od początku klarowna (choć nie najwyższych lotów), a sam film stylistycznie spójny. Corbet zmienia konwencję co 20 minut, wprowadzając zamęt do własnej narracji o XXI wieku. Socjofobię bohaterki próbuje wytłumaczyć traumą z dzieciństwa (a może i własną?), Celeste przeżyła bowiem szkolną strzelaninę – przeprowadzoną w filmie w tym samym roku co masakra w amerykańskim liceum Columbine. Takie sportretowanie problemu roku 2000 jako formy współczesnej apokalipsy (tu w zamyśle: nowe czasy, nowe wyzwania) wydawało mi się od początku wiarygodne i logiczne. Corbet tłumaczy jednak w pewnym momencie obecność demonów tkwiących w Celeste kontaktem z szatanem właśnie. Żeby tego było mało, widzom objaśnia to z offu narrator mówiący głosem… Willema Dafoe.
Na pewno nie zarzucałbym reżyserowi braku talentu, a już z pewnością ambicji. Vox Lux cierpi na braki warsztatowe, ale jest dobrym filmem szukającym sposobu na nieoczywiste sportretowanie pokolenia Y. Jednak oddając hołd Jonathanowi Demme’owi, którego zapamiętamy chociażby z reżyserii legendarnego koncertu Stop Making Sense, Brady Corbet paradoksalnie stał się w moim odczuciu adresatem słów jednego z utworów Talking Heads: „You are talking a lot, but you are not saying anything”.