WARLOCK / CZARNOKSIĘŻNIK. Fantasy horror z charyzmatycznym Julianem Sandsem
Pod koniec dekady, w której królowali Freddy Krueger, Jason Voorhees i Chucky, a najpopularniejszą odmianą horroru był slasher, pojawił się szwarccharakter, zupełnie niepodobny do tych innych. XVII-wieczny wyznawca diabła, przeniesiony do współczesności w poszukiwaniu książki, rzucający straszliwe zaklęcia na ludzi, a zamiast oszpeconej twarzy posiadający lico krnąbrnego anioła. I choć popularnością nie dorównał nikomu z wyżej wymienionych, pamięć o nim dziwnym trafem przetrwała. Piszę dziwnym, bowiem Czarnoksiężnik Steve’a Minera jest przykładem filmu, który ma równie dużo błędów, co zalet; filmu stojącego w rozkroku między niepokojącym horrorem, a przygodową opowiastką; w końcu filmu, którego popularność powinna była zakończyć się wraz ze zmierzchem kaset video. Dodatkowo bankructwo firmy dystrybucyjnej New World Picture sprawiło, że w Stanach Zjednoczonych film przeleżał 2 lata na półce, zanim Trimark Pictures odkupiło prawa i wypuściło dzieło Minera do kin. Obchodzący w tym roku 30. urodziny Warlock (oryginalny tytuł) nie może się pochwalić łatką klasyka, a jego kultowość wydaje się opierać wyłącznie na jednym elemencie, mimo to jest tworem dziwnie urokliwym, tętniącym życiem, a w swych najlepszych momentach szatańsko pomysłowym.
Scenariusz filmu Czarnoksiężnik napisany przez Davida Twohy‘ego, przyszłego twórcę postaci Riddicka, sięga po motywy znane z Terminatora, na czele z podróżą w czasie dwójki śmiertelnych wrogów, ale jednocześnie odwraca tamten schemat na różne sposoby. Bohaterowie pochodzą nie z przyszłości, a przeszłości, zaś to ten dobry poluje na złego. Oczywiście jest i dziewczyna, lecz wcale nie po to, aby ją ratować, czy też uczynić z niej romantyczny obiekt. Grana przez Lori Singer (Footloose) Kassandra jest postacią, której oczyma patrzymy na rozgrywającą się historię pojedynku dobra ze złem, zmuszoną wziąć udział w polowaniu na złego czarodzieja, początkowo tylko dlatego, gdyż ten rzucił na nią czar. Pomiędzy nią, a Redfernem, łowcą czarownic, w którego wciela się Richard E. Grant (Withnail i ja), nawiązuje się ładna, naturalnie rozwijająca się relacja, kontrastująca ze złem, jakie wyrządza tytułowy bohater.
A ohydne rzeczy czyni czarnoksiężnik, począwszy od obcinania palców, odgryzania języka czy wyłupywania oczu, po groźby, że zamieni płody w bloki lodu. Jego najgorszym występkiem jest mord na chłopcu, po to, aby tłuszcz ofiary wykorzystać do latania. Mimo to makabra jest tu częściej sugerowana niż prezentowana, a żwawe tempo przekłada się na atmosferę bardziej letnią niż mroczną. Miner ma na swoim koncie sequele Piątku trzynastego oraz Halloween: 20 lat później, ale Czarnoksiężnik klimatem przypomina jego komediowe horrory – Dom oraz Lake Placid. Niebezpieczeństwo jest tu realne, choć łagodzone przez żarty z Redferne’a, który wyjęty z przeszłości ma problemy ze zrozumieniem teraźniejszości. Szkoda, że sam czarownik nie otrzymał podobnych scen, które uczyniłyby z niego bardziej interesującego łotra.
Inny problem z Czarnoksiężnikiem jest taki, że nawet pomimo dużych pokładów dobrej woli i szczerej sympatii dla tego filmu, trudno go uznać za straszny, a nawet widowiskowy. Wydawać by się mogło, że opowiadający o czarowniku horror fantastyczny będzie wypełniony efektami, ale te są głównie animowane (!), co jak na film z końca lat osiemdziesiątych, wygląda tanio, staro i wręcz żenująco. Trudno odczuwać zagrożenie, kiedy magiczna moc czarownika przypomina coś, co urwało się z Disneyowskiej Fantazji. Również sposób, w jaki główny bohater lewituje i lata bardziej śmieszy niż zadziwia.
Trzy rzeczy nie tylko ratują ten film, ale sprawiają, że film Minera jest szalenie rozrywkowym i zapadającym w pamięć tworem. Pierwszą jest muzyka Jerry’ego Goldsmitha, tego samego, który za partyturę do Omenu dostał zasłużonego Oscara. Jego praca przy Czarnoksiężniku równie mocno wybija się na plan pierwszy, ze swoimi stukotami i klekotami, które znakomicie oddają atmosferę dawnych czasów. Przewodni motyw zaś łatwo wpada w ucho, podkreślając szatańską naturę tytułowego łotra.
Drugą rzeczą jest pomysłowość Twohy’ego, który na różne sposoby urozmaica pościgowy schemat. Czarnoksiężnik rzuca czary, a Redferne zna sposoby, aby się przed nimi bronić. Wie również, że jego wróg nie jest zwykłym człowiekiem, dzięki czemu działać na niego będą pozornie niegroźne rzeczy, jak choćby sól, bądź wbijanie gwoździ w odciski stóp. I nawet ostatnia scena – niesamowicie satysfakcjonująca – jest kontynuacją myślenia o czarnoksiężniku w kategoriach postaci nadludzkiej, ale pod pewnymi względami dziwnie bezbronnej.
Jest i trzeci, najważniejszy powód ponadczasowej popularności filmu Minera. Trudno dzisiaj wyobrazić sobie Czarnoksiężnika bez Juliana Sandsa w roli tytułowej, a to właśnie on po latach zostaje najlepiej w pamięci widzów. Aktor nasyca swoją postać charyzmą, wyniosłością oraz złowieszczym poczuciem humoru, w ani jednym momencie nie obdarzając go jakimiś pozytywnymi cechami. Jest złem totalnym, ale pociągającym, co jeszcze lepiej zostanie wykorzystane w efektownej, choć pozbawionej uroku oryginału kontynuacji z 1993 roku (w trzeciej, straszliwie nieudanej części tytułowego bohatera gra znany z Pasażera 57 Bruce Payne). Początkowo Sands miał wcielić się w Redferne’a, zaś Grant w czarodzieja, ale reżyser uznał, że obaj aktorzy będą lepsi w odwrotnej konfiguracji, co przypieczętowało emploi tego pierwszego, który do dzisiaj najchętniej obsadzany jest w rolach czarnych charakterów.
Potrafię sobie wyobrazić powstały w dzisiejszych czasach remake Czarnoksiężnika – mocniejszy i straszniejszy, z widowiskowymi efektami specjalnymi i lepiej nakreśloną relacją między czarownikiem, a łowcą. Baza ku temu jest i patrząc na obecną modę powrotu do horrorów sprzed trzech dekad (by wymienić choćby tegoroczne Smętarz dla zwierzaków i Laleczkę), prędzej czy później ktoś wpadnie na pomysł uwspółcześnienia Warlocka. I niech im się wtedy poszczęści w znalezieniu równie demonicznego odtwórcy tytułowej roli, kogoś, kto sprawi, że ich film nie zginie w odmętach czasu oraz wysypu innych horrorów. Sands posiada silną ekranową prezencję, dzięki czemu dzieło Minera, ani straszne, ani specjalne kultowe, a wizualnie wręcz śmiechu warte, nawet po trzydziestu latach od premiery broni się zadziwiająco dobrze.