search
REKLAMA
Recenzje

WALL STREET. 30 lat od premiery

Jacek Lubiński

11 grudnia 2017

REKLAMA

Gdy w połowie lat 80. ubiegłego stulecia zmęczony powtórką przeżywania wojennych koszmarów reżyser Plutonu skierował swoje oczy na centrum światowej gospodarki, mało kto wróżył mu jakikolwiek sukces. Kilka wcześniejszych produkcji dotykających tej tematyki szybko poległo bez większego rozgłosu, a i generalnie mało kto w Hollywood chciał pakować swe pieniądze pomiędzy rekiny finansjery. Oliver Stone szybko poczuł jednak krew i, dopiąwszy swego, ponownie wbił szpilę w czuły punkt Ameryki…

Mające swoją premierę dokładnie trzy dekady temu Wall Street – czy też El poder y la avaricia (Władza i chciwość), jak bez ogródek zatytułowano film u południowych sąsiadów USA – okazał się równie dużym sukcesem, co bolesny fresk o wietnamskiej wojnie. I tak jak on, wciąż cieszy się ogromną estymą. W przeciwieństwie jednak do otwierającego oczy Plutonu, amerykańskie społeczeństwo zupełnie inaczej odebrało problemy stockbrokerskiego życia, ostatecznie… hołdując mu oraz z łatwością dodając do ulubionych.

Duża w tym zasługa przede wszystkim atrakcyjnego przedstawienia tematu z perspektywy młodego, ambitnego, głodnego życia i sukcesów bohatera, Buda Foxa, który – w ciasnym obiektywie Roberta Richardsona, w takt energicznej, nietypowej muzyki Stewarta Copelanda (który zastąpił na kompozytorskim stołku Jerry’ego Goldsmitha) i chwytliwych piosenek duetu David Byrne-Brian Eno oraz z pomocą efektownego montażu Claire Simpson – szybko i bez większych w sumie problemów pnie się na sam szczyt. A tam, wiadomo, czekają na niego luksusy, piękne kobiety, dobra zabawa i inne benefity związane z posiadaniem olbrzymiej ilości gotówki, do której dochodzi jeszcze ekscytacja towarzysząca wielomilionowym, nie zawsze legalnym operacjom, jakich dokonać można za pomocą kilku mydlących oczy rozmów telefonicznych i obserwowania ekranu komputerowego monitora. Brzmi znajomo?

Cóż, po latach na to samo środowisko spojrzał w jeszcze bardziej krzykliwy i bezprecedensowy sposób Martin Scorsese w swoim Wilku z Wall Street. W porównaniu z nim film Stone’a jest rodzinnym – w całkiem dosłownym tego słowa znaczeniu, gdy spojrzeć na obsadę – spacerkiem po parku. Co nie zmienia faktu, że i on swego czasu potrafił zjeżyć włos na głowie, a i po latach robi niemałe wrażenie w wielu kwestiach dotykających tego, jak współcześnie operuje się walutą – na dobrą sprawę fizycznie nieistniejącą, bo funkcjonującą jedynie na zasadzie wyświetlanych w tle, idących w górę lub w dół cyferek, względnie okazjonalnie rozdawanych pracownikom czeków.

Wrażenie to powinno być teoretycznie negatywne, bowiem od samego początku nad tą historią z morałem w stylu „od zera do bohatera” ciąży oczywiste fatum i tylko kwestią czasu pozostaje fakt powinięcia się nogi naszemu naiwnemu, wbrew pozorom nieprzygotowanemu na wielki świat herosowi. W Wall Street happy end nie jest wpisany w kontrakt. A mimo to jego odbiór był bardzo entuzjastyczny – zarówno w branży, wśród fachowców, jak i w gronie krytyków oraz u publiki, która zostawiła w kinach aż czterdzieści cztery miliony zielonych (przy piętnastu milionach budżetu i kategorii wiekowej R). A sam wpływ filmu na rynek finansowy i przyszłych yuppies można przyrównać do tego, co rok wcześniej uczynił dla marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych Top Gun.

Zresztą także i tutaj do głównej roli przymierzany był Tom Cruise, którego miejsce zajął ostatecznie Charlie Sheen (obecny już wcześniej u Stone’a w przywołanym Plutonie). Wraz z nim na dużym ekranie pojawił się w roli ojca jego… prawdziwy tata – Martin, którego Charlie bez oporów wybrał kosztem samego Jacka Lemmona. I dobrze zrobił, bo ekranowa relacja między tą dwójką oraz swoista szczerość emocjonalna całego wątku rodzinnego to jedna z głównych sił nośnych Wall Street – perfekcyjnie uchwycona i równie sympatycznie… sparodiowana po latach w drugiej części Hot Shots!.

Miami_Vice

Warto przy tym wspomnieć, że jest to relacja wzięta po części z życia, gdyż ojciec Olivera Stone’a – Louis – również był maklerem giełdowym i to właśnie dzięki niemu reżyser w ogóle zainteresował się daną tematyką (wpierw planował wraz ze scenarzystą i kolegą ze szkolnej ławy, Stanleyem Weiserem, fabułę o przekrętach w telewizyjnych teleturniejach lat 50., za co później zabrał się Robert Redford w Quiz Show). Jemu też cały projekt twórca zadedykował (Louis zmarł w roku, w którym toczy się akcja filmu – 1985), a jego imieniem ochrzcił drugoplanową postać starego wygi giełdowego, w którego wcielił się Hal Holbrook. Co więcej, niewielka rólka trafiła się tu jeszcze synowi Stone’a – Seanowi, „grającego” potomka… antagonisty, Gordona Gekko. Ale czy na pewno antagonisty?

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA