NAZYWAM SIĘ NOBODY
Niemal w każdym gatunku bądź nurcie pojawia się swoiste apogeum możliwości wyrazu, przesytu formą, po którym następuje spadek jakości oraz treści. Tak właśnie było ze spaghetti-westernem, który w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia wywołał w kinie prawdziwą rewolucję, a już w dekadę później był bliski własnej parodii. Szybko zaczął ustępować pola amerykańskim produkcjom rozliczającym się z mitem Dzikiego Zachodu – antywesternom, które swoją drogą dużo zawdzięczają włoskim twórcom. W międzyczasie sporą popularnością w Europie zaczęły cieszyć się lekkie pastisze gatunku, stojące w opozycji do brutalnych, minimalistycznych i kręconych za psie pieniądze westernów, które coraz rzadziej wychodziły poza granice Italii. Jedną z największych gwiazd takowych komedii był Terence Hill, po którego w 1973 roku sięgnął sam Sergio Leone. Legendarny reżyser uznał bowiem, że:
Jeśli ktoś ma nakręcić najlepszą zgrywę “westernu macaroni”, to powinien to być on.
Ostatecznie udało mu się to tylko połowicznie. Będący także współautorem scenariusza (wraz z Fulvio Morsellą i Ernesto Gastaldim), Leone wyreżyserował jedynie kilka scen – w tym charakterystyczny dla niego prolog oraz finałowe starcie. I choć na potrzeby promocji, ku niezadowoleniu mistrza, projekt firmowano jego nazwiskiem, to faktycznie za kamerą stanął Tonino Valerii – twórca między innymi świetnych Dni gniewu. I niestety ten dysonans jest miejscami mocno widoczny, zwłaszcza że nastrój Il mio nome è Nessuno – bo tak brzmi oryginalny tytuł włoski – waha się miejscami aż nadto.
Mimo iż mamy do czynienia z czysto komediową historyjką, to już choćby wspomniana sekwencja otwierająca sprawia wrażenie jak najbardziej poważnej. To zresztą jedna z najpiękniejszych i najlepszych scen w całym filmie, której lekki, nienachalny humor w tle zdecydowanie służy. Podobnie jak i wyraźne cytaty i nawiązania do wcześniejszych dokonań z dorobku (nie tylko) Leone. Znajdziemy ich tu całkiem sporo – począwszy od prostych mrugnięć okiem w postaci powielania typowych dla gatunku ujęć, przez dosłowne zapożyczenia niemalże 1:1, a na kawałach dla spostrzegawczych i obeznanych w temacie skończywszy (jak ma to miejsce w przypadku nagrobka… Sama Peckinpaha). Co ciekawe, sam tytuł wywodzi się z… greckiej mitologii. Szczęśliwie całość nie cierpi na totalny brak oryginalności i nie składa się jedynie z nachalnego kopiowania, a Leone i spółka potrafią wyciągnąć niejednego asa z rękawa.
Gorzej, że im dalej w las, tym w spowitej tajemnicą historii pojawia się coraz więcej slapsticku, który powtarzany jest w nieskończoność.
Co gorsza, aby go wspomóc, twórcy sięgają po jeden z najstarszych i najbardziej bijących po oczach tricków – kojarzone głównie z telewizyjnym show Benny Hilla, a ostatnio również z Mad Maxem 4, przyspieszenie prędkości klatek. O ile efekt ten w filmie pełnym samochodowych pościgów „daje radę”, o tyle w – było, nie było – westernie wychodzi raczej bokiem. Użyto go po to, by pokazać niezwykłą szybkość tytułowego bohatera, w którego wciela się właśnie Hill. Niestety w momencie, w którym rusza się on niczym błyskawica, podobną prędkość osiągają także wszyscy pozostali wokół i cały czar pryska. Trochę szkoda, bo samo zamierzenie danych scen autentycznie potrafi rozbawić. Czas nie miał dla nich jednakże litości i dziś, nawet biorąc pod uwagę konwencję, są już mocno wątpliwe, archaiczne. I dodatkowo pogłębiają dysonans z pozostałą częścią tej włosko-francusko-niemieckiej koprodukcji.
Inna sprawa, że niektóre z żartów wydają się tej blisko dwugodzinnej, poprowadzonej w typowy dla Leone sposób opowieści zwyczajnie zbędne, bo ta sama w sobie jest wystarczająco atrakcyjna i ciekawa bez udziału chociażby cyrkowych elementów. A to za sprawą drugiej roli wiodącej – jak zawsze perfekcyjnego Henry’ego Fondy, dla którego był to ostatni western w karierze (choć sześć lat później zagrał jeszcze u swojego imiennika, Petera, w romantycznej wariacji gatunku, Wanda Nevada). Tutaj legendarny aktor powiela niejako swój wizerunek Franka z Pewnego razu na Dzikim Zachodzie, choć jako Jack Beauregard nie jest już tak jednoznacznie zły. To stary wyga, za którym podąża reputacja najlepszego rewolwerowca prerii, a który na skraju nowego stulecia pragnie jedynie… emerytury. Ponieważ jednak przez lata nagrabił sobie wrogów, toteż wciąż musi mieć się na baczności, bo sporo ludzi nadal chętnie poluje na jego głowę. Oczywiście idzie mu to całkiem nieźle, do czasu, w którym na swojej drodze nie napotka „fana” swojej twórczości, czyli tytułowego Nobody’ego.
Relacja obu tych postaci, to zdecydowanie jedna z największych zalet filmu – szczególnie że obaj są równie enigmatyczni dla widza, co dla siebie. Także cel ich obu bywa początkowo niejasny, zatem tym większa frajda oglądać, jak przecinają się ich ścieżki (co, rzecz jasna, znowu przywołuje na myśl relacje Franka z Harmonijką z wyżej przywołanego arcydzieła Leone). Poza nimi dwoma reszta właściwie się nie liczy. Nie ma wątku romantycznego ani drugiego dna w całej historii. I mimo kilku charakterystycznych twarzy na drugim planie (Jean Martin, R.G. Armstrong czy Geoffrey Lewis) w obsadzie nie znajdziemy już nikogo, kto mógłby się z… Nikim lub Jackiem równać, chociażby samą tylko charyzmą.
No dobra, jest jeszcze znakomita muzyka Ennio Morricone.
Maestro jak zawsze nie spoczywa na laurach. Mimo że on również wyraźnie bawi się swoimi nutami, nawiązując do – co oczywiste – trylogii o innym bezimiennym panu w kapeluszu, to ścieżka dźwiękowa spod jego ręki w niczym nie ustępuje jego najlepszym dokonaniom na tym polu (warto zauważyć, że i w tej kwestii słychać tu echa Franka). Co więcej, zdecydowanie przesadzony w intensywności soundtrack zapisał się w historii kina kilkoma wspaniałymi tematami, które zaczęły żyć własnym życiem. Najlepszym przykładem potężny motyw mitycznej „Dzikiej Bandy” – wiecznie majaczącego na horyzoncie fatum Jacka – z charakterystycznym, uzależniającym gwizdaniem na czele, przeróbkę którego (całkiem niezłą swoją drogą) mogliśmy usłyszeć chociażby u Guya Ritchiego w Revolverze. Już dla tych scen, w których rzeczona melodia towarzyszy wizualizacji nieposkromionej, nacierającej do przodu bez wytchnienia (i jakiejkolwiek strategii) Bandy warto obejrzeć My Name Is Nobody. Zdjęcia autorstwa duetu Armando Nannuzzi i Giuseppe Ruzzolini są zresztą równie udane i podobnie nieocenione w tych sekwencjach.
Generalnie jednak powstały za osiem milionów niemieckich marek i kręcony na terenach hiszpańskiej Andaluzji oraz USA film jest, jak to się ładnie mówi w Ameryce, „a mixed bag”, czyli iście wybuchową mieszanką różnych jakościowo elementów. Szczęśliwie plusy dominują tu nad minusami i zdecydowanie łatwiej o banana na twarzy niż zgrzytanie zębami w dezaprobacie. Z całą pewnością nie wszystkie pomysły i/lub ich wykonanie udały się Leone i/lub Valeriiemu. Niemniej swój główny cel osiągnęli, gdyż to faktycznie najlepszy pastisz spaghetti westernów – a przynajmniej był takowym w chwili premiery.
Nazywam się Nobody okazał się zresztą całkiem sporym sukcesem kasowym, pociągając za sobą nieoficjalną kontynuację. Powstałe w 1975 roku A Genius, Two Partners and a Dupe (znane także pod tytułem Nobody’s the Greatest) – co luźno można przetłumaczyć na Geniusz, dwóch partnerów i idiota – choć przyciągnęło przed kamerę takie sławy, jak Miou-Miou i Patrick McGoohan, stało już jednak o klasę niżej od swojego „oryginału”. Podobna ekipa, większa zgrywa, lecz mniej treści i sensu. Acz dzień ponownie ratuje przesympatyczny, pełny energii Hill, dla którego Nobody – zwłaszcza pod dyktando Leone – pozostał ulubioną rolą w całej karierze. Zatęsknił za nią jeszcze później, w latach dziewięćdziesiątych własnoręcznie usiłując przenieść na ekran przygody Lucky Lucke’a. Szybko przekonał się jednak, że Nobody jest tylko jeden…