KOLT I SZNUR
I owszem, film Roberta Hosseina – znany też pod tytułem Cemetery Without Crosses (Cmentarz pozbawiony krzyży) – powstał jako koprodukcja włosko-francuska. Czerpie ona również dużo z twórczości Sergia Leone, pod okiem którego Hossein miał okazję pracować, i któremu wszak zadedykował swoje dzieło. Zresztą legendarny mistrz ponoć zawitał na plan i po przyjacielsku wyreżyserował jedną ze scen. Nic zatem dziwnego, że wszystko w Une Corde, un Colt… – od swoistego minimalizmu środków i ekspresji aż po stylizowaną na kompozycje Ennia Morricone muzykę – krzyczy jego językiem. Hossein jest jednak na tyle świadomym, dojrzałym twórcą, że jego dzieło dalekie jest od zwykłej, taniej podróbki i bez problemu wychodzi zwycięsko ze wszelkich podobnych porównań.
Znany chociażby z Rififi aktor już wcześniej z sukcesami stawał za kamerą. Kolt i sznur to przy tym jego pierwsza próba zmierzenia się z westernem (acz przedtem nakręcił podpadające pod nurt zapata o rewolucji meksykańskiej The Taste of Violence). Próba jak najbardziej udana, na historii gatunku może i nie odciskająca większego piętna, ale wyróżniająca się pośród mnóstwa innych B-klasowych tytułów tamtego okresu nie tylko wysokiej jakości narracją, co w pełni autorskim sznytem, który sprawia, że zarówno Hossein, jak i Leone nie mają się czego wstydzić. Zwłaszcza Francuz ma powód do dumy, gdyż nie tylko zagrał w filmie i wyreżyserował go, ale też współtworzył scenariusz do Kolta…, do którego charakterystyczną ścieżkę dźwiękową napisał z kolei jego ojciec, André.
Nakręcony za garść dolarów w 1968 roku na mających wzięcie bezkresach hiszpańskiej Almerii film swoją podstawę fabularną bierze co prawda bezpośrednio z arcydzieła Leone o tymże tytule, również sięgając po chrześcijańską symbolikę, długie ujęcia i skromne dialogi. Lecz cała reszta to już francuski popis kreatywnego użycia potencjalnie wtórnych elementów gatunku, który był wtedy u szczytu popularności. Dodatkowo bez ogródek i w całości nakręcony po angielsku, choć na planie nie było ani jednego Amerykanina (widniejący w napisach Lee Burton to pseudonim Guida Lollobrigidy – kuzyna słynnej i pięknej Giny).
Faktem jest, że podobnie jak gros innych filmów tamtego okresu, audio zostało zsynchronizowane dopiero w postprodukcji, a podczas zdjęć panowała na tym polu lekka samowolka, niemniej efekt finalny jest więcej niż zadowalający i, co ważniejsze, bardzo naturalny. Nazywany lekceważąco mianem baguette-western, Une Corde… bynajmniej nie udaje pełnoprawnego jankeskiego tworu, gdyż czuć w nim nie tylko ducha Leone, co ogólnie europejskie naleciałości sztuki filmowej. Ale też i pozostaje on wierny hołubionym w kraju red, white & blue wartościom. Hossein, jak wielu jego kolegów po fachu, ani nie próbuje zdemitologizować Dzikiego Zachodu na swój sposób, ani też nie ucieka się do pastiszu lub innej formy wariacji tego miejsca. O ile z punktu widzenia epoki paru poszczególnych elementów jego filmu można by się było czepiać, o tyle już ogólny klimat, wygląd i wrażenia czysto estetyczne pozostają w zgodzie zarówno z amerykańskimi przyzwyczajeniami, jak i ekspresją narracji rodem ze Starego Kontynentu.
Hossein pokazuje, że doskonale czuje gramatykę tego niełatwego gatunku – nie trzyma jej się kurczowo, pozwala jej odetchnąć, wybrzmieć oraz przyprzeć odbiorcę do muru, ale do samego końca jest wierny wykładnikom, które inni nakreślili przed nim.
I tak sam wciela się w rolę małomównego rewolwerowca w charakterystycznym kapelutku i z nieodłącznym cygarem w ustach – osoby potencjalnie niezainteresowanej zarówno pieniędzmi, jak i zdającej się egzystować poza czasem i poza układami. Człowieka znikąd, który zmierza w tym samym, nieznanym (czy też raczej nieistniejącym) kierunku i niejako stanowi ostoję sprawiedliwości – jedynego człowieka z zasadami. Abstrahując od niepozornej aparycji, to w przeciwieństwie do ikonicznej roli Clinta Eastwooda, bohater Hosseina ma jednak imię, przeszłość oraz wyraźny, lecz nieoczywisty interes w całej intrydze, w którą bynajmniej nie zostaje wciągnięty przypadkiem. Ta opiera się rzecz jasna na zemście, czyli temacie wyświechtanym już w chwili premiery. Ale tu znowuż reżyser na tyle sprytnie manewruje niuansami całej historii, że widz nie czuje ani znudzenia, ani tym bardziej przesadnej wtórności.
Podobnie jak u Leone, opowieść napędzają kobiety: posągowa Michèle Mercier i przepięknie ruda Anne-Marie Balin, która nie wypowiada tu ani jednego słowa – wolne, lecz tragiczne, tajemnicze, nigdy niewinne, nawet jeśli nie zawsze zasługujące na swoją (nie)dolę. Ta jest gorzka tak dla nich, jak i wszystkich pozostałych, męskich bohaterów. Tu nie ma dobrych i złych, zwycięzców i przegranych, są jedynie kolejne odcienie szarości. Tutaj każdy ma coś na sumieniu, wszystkich naznacza swoiste fatum, od którego nie ma ucieczki. Kadry wypełniają więc barwne, acz wiecznie posępne twarze bez przyszłości, ludzie o z góry przesądzonym losie. Reżyser podkreśla to skromnymi środkami, detalami i niedopowiedzeniami, w końcu ciszą, która dominuje nad prostymi wymianami zdań. A całość spaja czarno-białą klamrą, która nadaje ruchomemu obrazowi niemalże kronikalnych właściwości.
Jest w tym duży urok, wręcz nihilistyczny rodzaj artyzmu.
Jest jednak i potężna, iście szekspirowska dawka dramatyzmu, w której zło żywi się złem i napędza kolejne niecne czyny, nieważne, że popełniane są one w dobrej wierze. Pesymistyczna wymowa filmu Hosseina przy niemalże braku jakiegokolwiek humoru, jaki pozwoliłby ulecieć negatywnym emocjom, nakreśla być może nie tyle mroczny portret pogranicza, co smutny krajobraz po (przypuszczalnie wielopokoleniowej) bitwie, której można było uniknąć (czego przecież próbuje z początku postać Hosseina – Manuel).
Tę życiową gorycz słychać już w tytułowej balladzie, śpiewanej z werwą przez Scotta Walkera – fascynata kina, dla którego była to pierwsza kompozycja stworzona na potrzeby wielkiego ekranu. Piosence w równym stopniu przyjemnej, atrakcyjnej, o klasycznych standardach popowych tamtego okresu, jak i wypełnionej jakimś podskórnym żalem, nieuchronnością przeznaczenia, kruchością żywota, jaki opiera się właśnie głównie na przywiązanym do pasa sześciostrzałowcu. Zatem lepiej, by ten nie zawiódł właściciela…
Naznaczona cierpieniem jest i reszta muzyki – z jednej strony oparta o tą samą melodię, a więc galopująca do przodu niczym najlepszy rumak, z przyjemnymi chórkami oraz przepięknym, epickim, godnym największych romansów tematem miłosnym na czele. A z drugiej strony wypełniona smętnymi gitarowymi rytmami i pozytywkowymi wstawkami wyrażającymi tęsknotę za czymś bezpowrotnie utraconym. Żaden dźwięk nie jest na wyrost, wszak w filmie nawet rzeczone uczucie nie jest w stanie pokonać śmierci.
Smutne i nieefektowne, acz ładne i niezwykle klimatyczne są zdjęcia Henriego Persina. Niby szaro-bure, ale jednak ujmujące – czy to na typowymi dla tego podgatunku zbliżeniami, czy też pustynnymi, wypełnionymi kurzem panoramami.
Znoszone, przeciętne i typowo mieszane są kostiumy Rosine Delamare (zmarłej niedawno w wieku 102 lat). Wyniszczone i pozbawione radości są równie eklektyczne dekoracje Jeana Mandaroux – dalekie od rozbuchanych hollywoodzkich standardów, niemniej w jakimś stopniu magiczne. Wyjątkową atmosferą może poszczycić się zwłaszcza miasto-duch, w którym pomieszkuje Manuel, w wolnych chwilach wspominający lepsze czasy (znakomita, stworzona prostymi środkami scena z ruletką). Jak wieść niesie, dekoracje zbudowane na niestabilnym gruncie zostały szybko zagarnięte przez naturę po zwinięciu przez ekipę sprzętu. A skoro już mowa o znikaniu, to i figurujące przy skrypcie nazwisko Daria Argento, szumnie eksponowane zwłaszcza we Włoszech i w Niemczech, należy włożyć między bajki, gdyż był to czysto marketingowy chwyt. Aczkolwiek poparty rzeczywistością, gdyż mistrz giallo swą karierę faktycznie zaczynał od podobnych fuch, majstrując m.in. przy Pewnego razu na Dzikim Zachodzie Leone.
Ale i bez jego nazwiska udało się film spokojnie sprzedać publiczności, która tłumnie poszła do kin (ponad milion widzów we Francji), zachęcona głównie rodzimymi gwiazdami. Poza obecnością na drugim planie Serge’a Marquanda (z familii Marquandów i Trintignantów) oraz wyglądającego trochę jak Mathieu Kassovitz Philippe’a Baronneta, takowymi byli zwłaszcza Hossein i Mercier – nie po raz pierwszy tworzący wspólnie podobne duo kochanków. To w dużej mierze jej udział i ekranowa chemia z reżyserem skusiły producentów do wyłożenia pieniędzy na Kolt i sznur, który zwłaszcza dla niej – gwiazdy popularnej i u nas serii o Markizie Angelice – miał być odskocznią od wytartego emploi.
Udało się, przynajmniej połowicznie. Aktorka spisała się bez zarzutu – w jej Marię i relacje z Manuelem łatwo uwierzyć, łatwo przejąć się jej losem, wybaczyć jej grzechy, kibicować jej sprawie, w końcu współczuć jako osobie. Szkoda zatem, że występ ten stał się początkiem końca jej lokalnej kariery. Z kolei Robert Hosseinoff, bo tak naprawdę nazywa się ten, w danej chwili 42-letni twórca, wręcz przeciwnie – zaczął rozkwitać na arenie międzynarodowej, zarówno przed, jak i za kamerą. Choć w tej drugiej roli nakręcił tak naprawdę jeszcze tylko trzy filmy kinowe, z których jednym okazała się kolejna ekranizacja Nędzników Victora Hugo.
W całym tym dorobku Cmentarz pozbawiony krzyży jawić się może jako prosty eksperyment, ciekawostka, jakich wiele. Jako historia, w której nie znajdziemy nic, czego nie oferowałyby inne tytuły tego sortu.
Nie jest to zresztą wiekopomne dzieło, które – jak filmy Leone – definiowałoby nowy rozdział na kartach kinematografii. W dodatku odstraszać może od niego wspomniany już, pesymistyczny wydźwięk opowieści, pozbawionej zarówno jakiegoś ukrytego przesłania, jak i drugiego dna. Nie ulega jednak wątpliwości, że to produkcja mocno niedoceniona, której siła tkwi w dużym szacunku do materiału, miłości do formy i stylu narracji. Warto zatem obejrzeć – dla fanów popierdalających na koniach, strzelających się gości z rewolwerami to wręcz pozycja obowiązkowa. Grzechem byłoby więc zapamiętać z niej tylko i wyłącznie fakt ubicia przed kamerą prawdziwego królika…
korekta: Kornelia Farynowska